wtorek, 26 marca 2024

Droga w Bieszczady cz.1 (2007) Grabownica, Grabówka, Brzozów

Ta "majówka" była dość wyjątkowa. Pierwsze to, że ma zamiar trwać dwa tygodnie. Poza tym jest początkiem jednych z dłuższych wakacji, a cudowne są te chwile, gdy się ma jeszcze wszystko przed sobą. Jest połowa kwietnia. Udało mi się skończyć studia i odbębnić staż. Pracy zamierzam zacząć szukać nie wcześniej niż w październiku. Matematyka mówi więc coś o 6 miesiącach do zagospodarowania, a planów i chęci nie brakuje :)

Na początek zamierzamy ruszyć w Bieszczady, bo jest tam do odwiedzenia kilka chatek.

Najpierw ruszamy do Rzeszowa. Przesiadka na dworcu w Dębicy. Jest zimno, więc cieszę się gdzieś zakupioną, gorącą herbatą i próbuje cała wleźć do kubka.


Pierwszy dzień spędzamy w Rzeszowie u Zosi. Jej mieszkanie na zawsze pozostanie moim ideałem przytulności. I jest pełne roślin i zwierząt.



Jest cała ściana ptactwa, które akurat teraz wysiaduje jajka i karmi pisklęta.




Następnie kierujemy się w stronę Grabownicy Starzeńskiej i Grabówki. Są to miejscowości położone między Brzozowem a Sanokiem. Co nas tam sprowadza? Ano chatka. Na jakimś forum, nie pamiętam już jakim, bo w tamte czasy zaglądałam na takowych przynajmniej z piętnaście, poznałam Mery. Bardzo się polubiłyśmy, mając podobne podejście do wędrówek, biwaków i imprez. Mery była ówczesną maturzystką i mieszkała w Grabownicy. Opowiadała mi o wspaniałej chatce, którą mają w wiosce nieopodal. Ponoć grupują się tam okoliczni ciekawi ludzie, a historie pisane na tamtejszych imprezach niosą się szerokim echem po całym powiecie. Z Mery i tak planowałam się kiedyś spotkać, a owa chatka zdawała się do tego miejscem idealnym, zwłaszcza że była po drodze naszej trasy w Bieszczady.

Do Grabówki nie znajdujemy transportu. Wysiadamy więc w Grabownicy i dalej idziemy pieszo. Skład majówkowy (póki co) prezentuje się czteroosobowo: buba, toperz, Grześ i Kuba.

Początkowo jesteśmy zmuszeni iść drogą ze świeżego asfaltu, ale już tu gdzieniegdzie przezierają miłe widoki na drewniane chatki.



No i wiosna! Wiosna w pełnym rozkwicie!



Mijamy drewniany kosciółek w Lalinie.



Wygrzewamy się na kłodach drewna...



... albo po prostu przy drodze. Nigdzie nam się nie spieszy.


Chciałam też przedstawić moje spodnie - o dosyć rzadkim deseniu moro. Chyba rok wcześniej jeden kolega podsumował mnie, że wyglądam w nich jak "punkówka z Enerdówka" :) Bardzo mi się to określenie spodobało i zaczęłam je lubić jeszcze bardziej. Spodnie niestety nie przetrwały do dziś, zbyt często noszone podarły się po kilku latach.


Łagodne wzgórza w okolicach Lalina.



A w Grabówce jakoś niedawno spalił się drewniany kościółek :(


Nieużywana cerkiew stoi sobie skraju malowniczej polnej drogi.



Fajne te ścieżki wijące się po wzgórzach.


Zbiór drewna gdzieś po drodze.


Nagle jakoś dzwoni Mery. Jednak nie da rady dzisiaj dotrzeć. Coś jej wypadło i może być w chatce, ale dopiero za kika dni. Bez sensu - tyle nie będziemy przecież na nią czekać. Mery twierdzi, że to nie problem i tak w chatce spotkamy wiele ciekawych osób, a ona już dzwoni do chatkowego, aby go poinformować, że przyjdziemy. My też już nie bardzo mamy jak zmieniać plany skoro tu jesteśmy.

Chatka to złocisty, drewniany budynek z ganeczkiem. Wokół rośnie cienisty sad.



Za domem jest sympatyczny, słoneczny wychodek.


W chatce są tylko dwie osoby - dzisiejszy chatkowy (bo to się ponoć zmienia) i jego znajomy, chyba Przemek go zwali. Chatkowy wie o naszym przyjściu, ale od początku traktuje nas nieco ozięble. Już na wstępie nam mówi, że to jest miejsce dla "prawdziwych wolnych ludzi", a nie schronisko dla turystów. I on w ogóle nie wie, jakim cudem się tu zabłąkaliśmy, zwłaszcza będąc na tak niskim rozwoju duchowym. Głównie to mam wrażenie, że gość nie przepada za Mery, więc na nas, jako jej potencjalnych znajomych, owa niechęć również spada. Jak się później udaje dowiedzieć główny konflikt leży w zupełnie innym pojmowaniu istoty chatki. Dla Mery jest to miejscówka na imprezy i spotykanie się z wesołą ekipą, a ów typ chciałby się raczej alienowac od wszystkich, nawiązywac kontakt z kosmosem i wpuszczać osoby o odpowiednim "natężeniu wibracji". Nie wiem do końca co to miałoby oznaczać, bo przez cały nasz pobyt jego uwaga i wszystkie działania były skupione wyłącznie na tym jak podłączyć internet. Widocznie "wysokie wibracje" nie idą w parze ze sprawnym działaniem światłowodów, bo internet ni chu chu współpracy podjąć nie zamierza. Na szczęście drugi koleś jest bardzo sympatyczny, pokazuje nam chatkę, miejsca do spania, kuchnie i różne atrakcje np. instrumenty. Mamy okazję popróbować nauki dęcia w te trąby :)



Pijemy herbatkę... Mina toperza chce jednak chyba powiedzieć coś w stylu "mogliśmy tu jednak przyjść późniejszym wieczorem" ;)



Gadamy też z Przemkiem o różnych chatkach w okolicach, które mieliśmy okazję odwiedzić, i tych, których się nie udało. O bieszczadzkiej chałupie w Komańczy przy drodze na Duszatyn. Tej, z której nas wyrzucili za jedzenie kiełbasy. Cóż... jeden kolega w swojej zupełnej nieświadomości problemu robił to bardzo ostentacyjnie ;) Albo na Wańka Dziale, gdzie nie dotarłam, a bardzo żałuje, bo nasłuchałam się niezliczonych legend o tym miejscu! Dowiaduje się też, że koleś bywał w chatce w Kopyśnie, gdzie pewna ekipa zeskłotowała stary domek, ku rozpaczy i zniesmaczeniu okolicznych mieszkańców. Ja ich widziałam tylko z daleka (było to gdzieś koło przełomu stuleci), gdy snuli się po okolicy w białych giezłach, śpiewali w oknie, rzucali w przechodniów kwiatami - i ogólnie zachowywali się raczej niegroźnie, acz napewno niestandowo. Dziadek z Kopyśna, który opiekował się cerkwią, mówił na nich "sataniści". Mi się raczej sataniści nigdy nie kojarzyli z powiewną biała szatą i bukietem polnych kwiatów, ale nie kłóciliśmy się z dziadkiem. Może odmiana przemyska tej podkultury chciała się akurat odciąć od korzeni? ;) A poza tym dziadek mógłby nas wtedy nie wpuścić do cerkwi ;)

Na zabawnych i ciekawych opowiastkach mija nam popołudnie, a wyzwolony chatkowy, o szerokich horyzontach duchowych, wciąż rozważa który kabel gdzie wsadzić i jakiego majstra na poniedziałek skołować. Nadchodzi też taki moment, że trzeba iść narąbać drewna. Już nie pamiętam czy do pieca, na ognisko czy dla chatkowych zapasów na zimę. Wiem, że Kuba na ochotnika idzie do drewutni. Po jakimś czasie wraca trzymajac się za oko (z którego leje się krew) i mówi, że musi się natychmiast położyć. Jak to czasem bywa przy takich pracach - odskoczył kawałek drewna i walnał Kubę prosto w oko... Wiadomo już, że tematy malowniczych ekip na Podkarpaciu i łączności z szerokim światem schodzą na dalszy plan. Wszyscy po kolei oglądamy oko i wygląda ono nieco dziwnie, ma taką z lekka pokarbowaną powierzchnię... Tu nie ma nad czym dumać - trzeba zawieść Kubę do szpitala! Tylko, że szpital jest w Brzozowie... Pogotowie nie przyjedzie, bo nie ma zagrożenia życia. Nikt z nas nie dysponuje autem. Wszyscy bliżsi i dalsi sąsiedzi z wioski są już narąbani w trzy traby - w końcu jest sobota. Z niemałym trudem udaje się upolować ofiarę - kuzynkę szwagra kuma siostry pani ze sklepu w Wólce Sękatej, która ożeniła się i osiadła tutaj. To jest ponoć dobry trop, bo ona nie pije. Chyba nawet ślubowała w kościele, że tego nigdy nie uczyni. Błądząc po ciemnej wsi udaje się ją w końcu odnaleźć. Jest to młoda niewiasta, niezbyt szczęśliwa naszym najściem i w ogóle z lekka przerażona, bo jej mąż tak, ma auto, a ona nawet ma prawko w szufladzie, ale samochodem jeździ raz do roku, nie dalej niż do pobliskiego kościoła, a w metropolii tak ogromnej jak Brzozów nigdy nie była za kierownicą. Oczywiście nikt z wioski nie pożyczy samochodu jakimś takim przybłędom jak my, zwłaszcza takim, którzy przyjechali do tych "satanistów" z podejrzanej chatki. A spokojnie byśmy mogli jechać, bo w tej chatce (pod nieobecność Mery) się nie pije, więc w odróżnieniu od mieszkańców wsi - jesteśmy trzeźwi jak świnie. Nie ma wyjścia. Nie możemy puścić owej babki. To nasza jedyna szansa na dowiezienie Kuby do lekarza.

Ruszamy w ciemną, kwietniową noc. Nikłe światła cinquecento oświetlają wyboiste drogi, wyłaniając czasem w ostatniej chwili jakąś ciemną postać uprawiającą diaboliczny taniec na poboczu lub próbującą utrzymać rower w pionie. Babeczka chyba przeklina w duchu dzisiejszy dzień, nas i moment, gdy w Grabówce powstała owa chatka "satanistów". Stara się jednak uśmiechać, ubolewa nad losem Kuby, ale głównie wgryza się w kierownicę. My też coraz bardziej mamy świadomość, że niedługo oko może okazać się naszym najmniejszym zmartwieniem, gdy np. kolejne drzewo nie ucieknie zawczasu w rzepak, a następny most okaże się węższy. Grześ żartuje: "Wtedy możemy znów zadzwonić na pogotowie i powiemy: tak to znowu my, ale teraz możecie spokojnie przyjechać".

Ostatecznie jednak energia kosmosu jest sprzyjająca (heh... jak to się udzielają te wykłady chatkowego) i docieramy do Brzozowa. Początkowo mamy złudne nadzieje, że z tak poważnym przypadkiem to na izbie przyjęć wejdziemy bez kolejki. A gdzie tam! Przed nami jest facet z nożem pod żebrem (ponoć tak nieszczęśliwie mu upadł, gdy chciał sobie zrobić kanapkę), drugi z oczami zasypanymi wapnem (ponoć wapno tak nagle skoczyło, gdy przechodził obok), małe dziecko całe oparzone wrzątkiem (ponoć matka je chciała wykąpać, ale nalała za ciepłej wody do wanienki) i kilka mniej ciekawych przypadków typu zatrucia grzybami (w kwietniu???) czy ogólnego złego samopoczucia. My opowiadamy o szczapie uderzającej w oko w czasie rąbania drewna, a wszyscy kiwają głowami, powtarzając: "tak tak, jasne, tak to bywa w te sobotnie wieczory".

Gdy doczekaliśmy się na naszą kolej okazuje się, że oko Kuby musi być zszyte, a nie ma możliwości, aby to zrobić w Brzozowie. Musi być przewieziony szybko do Krosna, no ale to już ogarną szpitalnym transportem. Ufff.. No to się chyba udało zrobić co w naszej mocy. Zatem Kuba jedzie do Krosna, a my wracamy do Grabówki.

Rano jedziemy zawieść Kubie jego rzeczy, które zostały w chatce, no bo wszystko wskazuje na to, że nie będzie mógł kontynuować wycieczki.


Chatkowy żegna nas miłym: "Nie wracajcie tu ani nie mówcie o tym miejscu znajomym". Przemek gdzieś przepadł. Nie ma go w chatce.

W Krośnie czekamy chyba dwie godziny na autobus, więc mamy okazję odwiedzić dworcową spelunkę i poznać jej stałych bywalców.


Opowiadamy im co nas sprowadziło do ich miasta, o wczorajszych przygodach w Brzozowie. Oni odwdzięczają się nam innymi, mrożącymi krew w żyłach historiami z lokalnych szpitali. Najbardziej zapadła mi w pamięć opowieść o przypadku jakoś z początku lat 90-tych, gdy świnia hodowlana odgryzła pewnemu rolnikowi przyrodzenie, no i jego też przywieźli na izbę przyjęć. Jak do tego w ogóle mogło dojść? Cieżko to sobie wyobrazić! Pewnie też zdecydowała magia sobotniego wieczoru ;)

Z okiem Kuby ostatecznie wszystko się dobrze skończyło. Uzyskał chyba tylko dość nietypowy, nieco spłaszczony kształt źrenicy, ale na szczęście nie było żadnych poważniejszych powikłań.

A z Mery, jakoś tak wyszło, że jednak nigdy się nie spotkaliśmy.

cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz