Granicę udaje się przekroczyć bardzo sprawnie. Ale mimo tego jak i długiego czerwcowego dnia, przez płaskie tereny północnej Serbii jedziemy gdy słońce chyli się już ku zachodowi. Zmierzamy w kierunku Banja Pacir, gdzie ponoć jest czerwone jeziorko i koło niego polanka na biwak. Na miejscu okazuje się, że to jakaś kpina - kałużę obudowano ośrodkiem hotelowym z równo ustawionymi leżaczkami jak na jakiś rivierach. Może to bajoro im wyschło i się odbarwiło? Bo woda czerwona to też za bardzo nie jest...
Już w zapadającej ciemności jedziemy dalej i ogólnie mówiąc jesteśmy w nie najlepszym humorze. Przez poprzednie dwie noce się niezbyt wyspaliśmy, bo ciągle ktoś się obijał o busia, a i dzisiejsze plany kąpieli w fajnym miejscu się zesrały. Wąska droga w nikłym świetle busiowych reflektorów zdaje się być jeszcze węższa i raczej nie ma mowy o żadnym poboczu, na którym można by stanąć, nie ryzykując porannego spotkania z rozpędzonym traktorem. I tak dojeżdżamy nad staw. Z wiatą, źródełkiem i tysiącem kumkających żab! Już się wydawało, że otaczająca nas dupa jest czarna i bezkresna - a tu taka wspaniała niespodzianka! Takie szczęśliwe zrządzenie losu! Nie bardzo mamy już siły na cokolwiek. Zjadamy jedną puszkę konserwy na naszą trójkę, wypijamy herbatę i walimy się spać. A wokół cisza! Cudowna cisza przerywana tylko odgłosami żab i dalekim, bardzo dalekim ujadaniem wiejskich psów. Śpi się przecudownie!
Dopiero poranek w pełni pokazuje jak ładne miejsce los nam wybrał na biwak!
Źródełko! :)
Za dnia czerwone jeziorko też nie zachęca (daliśmy mu drugą szansę). Może się zepsuło? Może zdjęcia oglądane w necie miały więcej wspólnego z fotoszopem niż z otaczającym światem? A może nie napuścili jeszcze tuszu bo jest przed sezonem??
Internet kontra rzeczywistość ;) (pierwsze zdjęcie pochodzi z google maps)
No ale i tak nie żałujemy, że zajechaliśmy w te okolice. Raz, że fajny nocleg a dwa, że w okolicy udało się zaobserwować różne miłe dla oka obrazki! :)
Potem praktycznie cały dzień jedziemy i jest bardzo nudno. Jazda w porywach osiemdziesiątką autostadą przez 500 km może najbardziej optymistycznego człowieka utwierdzić w przekonaniu, że już nic innego nie istnieje na świecie tylko ta pieprzona droga, która się zwija spod kół jak taśma i nic, kompletnie nic już tego nie zmieni. "Atrakcją" jest jedynie czasem tir w zderzaku, który trąbi, błyska światłami i dobrze, że nie ma torped bo pewnie by je odpalił. A nawet przezornie sobie kupiliśmy nową naklejeczkę, coby takie różne wyrywne typy zrozumiały, że ich zaloty nie wywołają kompletnie żadnego efektu. No ale jak widać czytanie im nie idzie albo piana toczona z pyska wbrew grawitacji zalała oczy.
W tym roku spore kawałki przyszło przejechać w owych nie-za-miłych okolicznościach i o zgrozo! jeszcze za to płacić! Cóż, długo próbowałam połączyć wybrane punkty do zwiedzania, nie wtarabanić się w centra żadnych miast i ominać te wszystkie obłąkańcze drogi. Ale mi coś nie szło - kilkaset km trzeba by nadrobić i w końcu se odpuściłam. A! i jeszcze mosty na Dunaju nas limitowały! ;)
W miare ok droga zaczyna być dopiero za Niszem. A od któregoś momentu odkrywamy, że nigdy nie mów nigdy - nawet autostradami całkiem fajnie się jeździ. Dociera do nas, że od jakiegoś czasu nie minęło nas żadne auto! Ani w jedną ani w drugą strone! Ki diabeł?? A wokół tylko góry, puste góry!
Kilkukrotnie mijamy przyklejone do zboczy wioski, sprawiające wrażenie opuszczonych. Mocno zarośnięte, wiele domów bez dachów albo o ścianach o dużym procencie ażurowości.
Mam nawet pomysł coby zaparkować gdzieś na poboczu (w końcu prawie nic tu nie jeździ) i iść sobie na spacer. Acz przypominają mi się słowa wielu osób, że w krajach byłej Jugosławii lepiej nie łazić po tego typu ruinach - zarośniętych, zapomnianych i mało ciekawych dla mas. Bo takich miejsc na zadupiu nikt nie odminowywał, a licho nie śpi. Tłumaczę więc sobie "buba odpuść, jutro będziesz w Bułgarii, tam z czystym sumieniem można będzie hasać wszędzie gdzie dusza zapragnie!"
Gdzieś w tym rejonie widzimy też rude wyrycie na zboczu góry. Początkowo bralismy to za drogę - ale trochę za stroma no i za szeroką na taką gruntową. Po podjechaniu bliżej okazuje się, że to chyba jakiś rurociąg zakopują?
Kolejnego miejsca na biwak szukamy koło miasteczka Pirot, już na zdecydowanym południu kraju. Radość nas rozpiera, bo wiemy, że już jutro z rana wjeżdżamy do Bułgarii! :) A do tego właśnie jedziemy miłą, boczną drogą, która wspina się w góry i wokoło jest coraz ładniej!
Widok z góry na Pirot.
Nasza droga dociera na niewielki płaskowyż. W oddali widać jakąś wioskę i bacówki.
Przy drodze jest całkiem spora żwirowa zatoczka. Nic więcej nam do szczęścia dziś nie trzeba!
Niedaleko stąd na rozdrożu stoi rzeźbiony, kamienny krzyż.
Idziemy też zajrzeć do pobliskiego samotnego kościółka.
W trawie znajdujemy dwie popiskujące kulki. Wysoko nad nami lata chyba ich mama i drze dziobek. Szybko się oddalamy, coby nie niepokoić ptasiej rodzinki.
Przed nami roztaczają się widoki na nieznane szczyty i wirujące na nich mgły.
Zwłaszcza o zachodzie słońca widoki są przecudne!
A w tle dzwoneczki. No i cykady rzecz jasna! Już nie wspomnę o oszałamiającym aromacie okolicznych łąk - wszelakie macierzanki, tymianki i szlag wie co jeszcze tu rośnie i pachnie!
To jest niezwykle magiczny wieczór! Biegamy więc wokoło po owczych kupach i cieszymy się życiem! :)
Świat cieni :)
Gdy słońce znika za horyzontem robi się strasznie zimno, a mgły zaczyniają gęstnieć.
Najpierw znika pobliska wieś, potem bacówka.
Chwilę później nie widać dachów kościółka, a gdy kładziemy się spać to już metr od busia czai się niewiadome, ukryte w szarej masie, której wzrok nie przenika.
Rano otaczający świat też jest utopiony w gęstych tumanach.
Dość szybko owe mgły się rozchodzą, ustępując miejsca słonecznemu dniu.
Włażę na pobliski pagórek, kicam po białych skałkach i ukwieconych łąkach...
...zaglądam zoomem do wioski i widocznej daleko bacówki.
Ogólnie mówiąc, podświadomie robię wszystko, aby opóźnić wyjazd. Bo tak jakoś się nie chce opuszczać tego przemiłego miejsca!
Takie gołębiopodobne nam gruchają cały poranek! :)
Liczyliśmy, że przyjdą owce do pobliskiego poidła, ale nie przyszły. Nic dziwnego - rano zauważamy, że poidło wyschło... Widać muszą się poić w innym miejscu.
Nasza suszarnia.
Zakupy robimy w markeciku w Pirot. Babka w kasie coś do mnie mówi, ale jej nie rozumiem. Ktoś z kolejki deklaruje, że może tłumaczyć na angielski. Inni dopytują skąd jestem i czy znam jakieś słowa po serbsku. Mówię więc, że "dobar dan", że "piwo", że "molim", że "hvala" i że... chyba tyle. Niektórzy dopytują, że może coś jeszcze, że to mało, próbują mnie uczyć kolejnych słów. Kilka osób w kolejce zaczyna się wkurzać, że to sklep a nie informacja turystyczna ani szkoła. Kilkoro miejscowych jednak niewiele sobie robi z popędzających pokrzykiwań i dalej próbuje coś ze mnie wycisnąć. Mi za cholerę nic do głowy nie przychodzi co by mogło brzmieć po lokalnemu... No chyba, że "Kosovo je Serbia!" Na tym etapie wszyscy zaczynają wznosić radosne okrzyki i nawet ci, którzy minutę temu na mnie sarkali - rzucają mi się na szyję. Jakiś koleś napycha mi kieszenie batonikami. Nosz kurde! Wiedziałam, że to jest dla nich ważne, ale przypuszczałam, że aż tak bardzo!
Wracam uchachana do busia ciągnąc torbę z zakupami, a toperz z kabakiem już prawie się usmażyli na słońcu, bo zaparkowaliśmy na największej patelni. Bo przecież wyskoczyłam tylko na chwilę! Zwykłe zakupy, bach, bach do koszyka i tyle - skąd miałam wiedzieć, że zejdzie grubo ponad pół godziny?? ;)
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz