sobota, 21 stycznia 2023

Wrześniowe Czechy cz.8 (2022) - Czeska Szwajcaria, skała Mariny i Rudolfa

Poranek jest lodowaty i leje. Całe niebo jest zasnute chmurami. Widzimy dokładnie skąd je wypuszczają! :P


Ostatni planowany zamek (Oparno) i kolejne ostrzyce zostawiamy sobie na bliżej nieokreśloną przyszłość. Jedziemy w kierunku Czeskiej Szwajcarii. Kawałek mamy - może więc tam będzie coś lepiej z pogodą?

Po drodze nie możemy uzupełnić zapasów żarcia, bo chyba mają jakieś święto. Wszystkie sklepy są zamknięte. Dobrze, że na stacjach benzynowych handlują bułkami, serem i kiełbasą. Co ciekawe nie jesteśmy sami w kompletowaniu takowego asortymentu - 3/4 osób to nie po paliwo tu przychodzi.

Dojeżdżamy do Jetrichovic. Widać, że w sezonie ta miejscowość jest upiornie turystyczna, acz sporo starych, drewnianych domów się tutaj uchowało. Stan ich jest różny. Są zarówno puste jak i zamieszkałe, ociekające świeżą farbą po dopiero co ukończonym remoncie lub zarosłe pajęczynami i mchem pod falistymi ze starości dachami.







Tu też po raz pierwszy spotykamy się z tablicami dla turystów, które są stylizowane na stare obrazy. Bardzo nam się one podobają! W całej okolicy jest ich pełno :)


W miejscowości jest też opuszczony pałac. Ponoć da się wejść do środka, ale powierzchowne, szybkie oględziny żadnego wejścia nie wyłuskują z krajobrazu.


Wieża nieco zwiędła.


Gdy łazimy między chałupkami na chwilę przestaje padać. Postanawiamy więc ruszyć w skałki - o gdzieś tam!



Po 200 metrach trasy jednak znów sikło. Zatrzymujemy się, aby ubrać kurtki. Ledwo ruszamy - a deszcz słabnie i wychodzi słońce. Gorąco! Musimy się rozebrać. Chmura jednak wraca. Leje jak z wiadra. Kurtka wraca, ale nie na długo... Tak wygląda cały dzisiejszy dzień. Przebieraliśmy się na bank kilkanaście razy! Fajnie, że nie pada i nie pizga bez przerwy, ale od takiej huśtawki to też mozna szału dostać!

Dobrze, że krajobraz jest tu zaopatrzony w wiele naturalnych okapów, gdzie można się schronić w czasie kolejnych przepakowań.


Skały mają tu dziurkowaną strukturę i wyposażone są w sporo schodów. Wiele z nich sprawia wrażenie bardzo starych, wykładanych kamieniami lub wykutych w skale i już porządnie wyżłobionych przez setki nóg tuptających tu przez dziesięciolecia.



Okolicę urozmaicają omszałe napisy...


i wąskie przejścia międzyskalnych tunelików.


Podchodzimy do miejsca zwanego Skała Mariny. Wzniesienie jest pełne drabin, ścieżek przeciskających się prawie jaskiniami i mostków nad przepaściami. Tu chyba jakoś bardzo niedawno robili remonty, bo metale jeszcze nie pordzewiały, a z drewna gdzieniegdzie sączy się żywica (wiem, bo se w nią siadłam ;)




Na szczycie skały zbudowali nową wiatę. Tak beznadziejnej konstrukcji to ja jeszcze nie widziałam! Pizga nie tylko z boków, ale i od dołu, bo podłogę ma ażurową.




Zgodnie z nazwą - jest tu obraz owej nadobnej matrony z dawnych lat.


Gęste, ociekające wodą chmury przewalają się po całym widnokręgu, dodając uroku miejscowym obłym górkom, poszarpanym skałkom i cienistym dolinom. Dosyć ciężko jest robić zdjęcia z tego miejsca, bo wiatr wyrywa aparat z rąk. Tzn. może nie tak całkiem dosłownie, żeby go chciało unieść w dal, ale robienie zdjęć na zoomie ponad 50 jest mocno utrudnione, żeby nie powiedzieć "niewykonalne" (bo co chwilę się okazuje, że tak szarpnęło, że zamiast skałki (w którą celowałam), mam na zdjęciu sufit wiaty albo buty toperza :P Kilka widoczków jednak się udało zarejestrować ku pamięci tej sympatycznej chwili.






Stąd już dokładnie widać miejsce, do którego zmierzamy :)


Tuptamy więc dalej. Skalne nawisy stają się coraz ciekawsze! I bardziej obszerne.




Jak widać po piachu, suchym i zamoczonym - za wiatę może toto robić.


W grocie nie brakuje starszych i nowszych napisów i tabliczek.




Wiatrołomy, korzeniowiska...





Niektóre są naprawdę solidne, a i tak się wykopyrtnęły.


Po drodze jeszcze jest skała Wilhelminy - takowa to dama:


O! A tam byliśmy przed chwilą, u Mariny z wizytą.


Nie zatrzymujemy się tu zbyt długo, z racji na brak dachu, nawisu czy nawet drzewa, pod którym można by się schować od tej paskudnej lepkiej mżawki co wpełza nawet pod kaptury.


Skalnymi półkami suniemy dalej.





Jak widać na załączonych obrazkach - wyszło słońce. Jak można się domyślać - nie na długo ;) Acz nawet to krótkie mgnienie pozwala się trochę ogrzać i nacieszyć ciepłymi jesiennymi kolorami krajobrazu.






W końcu docieramy do naszego głównego celu wizyty w tym regionie - chatki na szczycie skały Rudolfa.


Jeszcze trochę wspinania i jesteśmy na miejscu.



Rudolf oczywiście trwa na posterunku!


Jest to prawdziwy domek, a nie jakaś dupiana, fikuśna, ażurowa wiatka. Jest tu drewniana podłoga, ławeczka i okno, które można zamknąć okiennicą.



Chatka nie tylko jest klimatyczna, ale ratuje nam tyłek w sposób bardzo dosłowny - właśnie idzie najczarniejsza z dziesiejszych chmur.




Świat spowija ciemność i wodospad. A my siedzimy w przytulnej chacie targanej wiatrem, który wyje za ściankami jak dusze potępieńcze. Osz kurde! Duje tak, że się zaczynamy zastanawiać czy aby na pewno chatka jest dobrze przymocowana do podłoża. Hmmm... ciekawe też jak potem zleziemy po ociekającej, śliskiej skale? Ale póki co jest miło i zacisznie. Biedna ta para co schodziła 5 minut temu i mineliśmy się z nimi na schodkach... Oprócz nas przeczekuje tu zlewę trzech niemieckich turystów. Jeden z nich jest ustylizowany na niunie - ma pomalowane pazurki i usteczka. Musi używac jakiś dobrych kosmetyków, bo skoro tu dotarł to kilka razy musiało mu dolać po drodze, a nic nie spłyneło ani się nie rozmazało - stan jak prosto od kosmetyczki. Dwóch pozostałych kolesi stara się zabiegać i konkurować o jego względy - podkarmiają czekoladkami i ciasteczkami, coś tam gruchają do ucha czy poklepują. Od czasu do czasu widać też, że warczą i fukają na siebie, jak któryś przegnie w zalotach albo wyraźnie widać, że zyskuje przewagę w grze. Bardzo ciekawy takowy trójkącik do obserwowania, gdy burza się przedłuża a gapienie na kłębiące chmury akurat już ci się znudzi.
I jeszcze taka mała dygresja - ile warta jest szkolna nauka języków... 6 lat miałam niemiecki w szkołach. I podobał mi się ten język, lubiłam się go uczyć (w odróżnieniu od znienawidzonego angielskiego). I zawsze miałam same piątki... I co? I siedze w tej wiacie, uszy mi rosną do rozmów kolesi i nie rozumiem kompletnie nic. Nie że mało. Zero. Jakieś poszczególne słowa: że czapka, że pięknie, że ktoś gdzieś pojechał... Nie zbierające się w żadną całość. Smutne takie. A mam wrażenie, że kolesie mówią bardzo wyraźnie...

Zlewa w końcu odchodzi, a uciekające czarne chmury podświetla słońce. Cudnie jest! Wędrując przy ładnych pogodach nigdy się nie uraczy oczu takimi widokami!












I jeszcze na koniec rzut oka na chatkę w słońcu :)


Droga powrotna mija w przedziwnych barwach, jakby przekolorowanych na ciepło, ale to pewnie z racji wieczornych podświetleń.


Pełni fajnych wrażeń suniemy w stronę upatrzonego noclegu.



cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz