Mijamy tereny festiwalu "Skowronkowy Jarzmin".
Dopiero się rozkładają, bo impreza zacznie się za kilka dni.
Gadamy z jednym kolesiem, który bardzo nas namawia, aby trochę im pomóc przy przygotowaniach, a potem zostać na imprezie. Niestety nie mamy nieograniczonego czasu, wiec musimy tuptac dalej. Jakbyśmy mieli wolne do jesieni - to na bank nie trzeba by nas długo zanęcać!
Schodzimy do Zawoi, a raczej gdzieś w rejony jej oddalonego przysiółka zwanego Czatoża. Początek miejscowości charakteryzuje się bardzo miłą dla oka zabudową.
Nie wiem co to za rodzaj szopy, ale pod spodem przepływa potok.
Zawoja jest pełna kolonistów. Spotykamy ich na każdym kroku. Zwykle są oznakowani czapeczkami, chustami czy jakimiś przypinkami - pewnie żeby się nie pomieszali.
Dla niektórych grup atrakcją dnia jest pójść do sklepu po energetyki, ciastka i czipsy. Cóż za wspaniały program! Jednocześnie 3/4 uczestników kolonii wygląda tak, że o ciastku nawet pomyśleć nie powinna... Potem plan dnia zakłada "przeczekiwanie upału w ośrodku". Nie wpadło nikomu do głowy, że w słoneczny letni dzień można by zabrać dzieciaki na basen albo nad potok?? Poza tym jakie przeczekiwanie upału? Telebim przy szosie mówił o 27 stopniach! Ja pierdziele - i ich rodzice za to płacą? Obozy nietematyczne to zawsze jest jakaś masakra i wycie z nudów do księżyca. Zresztą za moich czasów było podobnie. Widzieliśmy też jakiś obóz karate - tam przynajmniej tłum dzieciaków ćwiczył na łące.
Potem czeka nas podejście na Mosorny Groń. Fajne, pachnące, świerkowe lasy - tylko czemu tak tu stromo??? ;)
Na szczycie jest wieża widokowa, wyciąg i trochę ludzi się kręci. W weekendy to tutaj musi być masakra.
Atmosfera na pierwszy rzut oka wydaje się być (oględnie mówiąc) średnia, ale mają piwo i szarlotkę, więc korzystamy i na chwilę przysiadamy na ławeczce.
Jedna z babek sprzedających pyta mnie czy Skowronkowy Jarzmin już się rozkłada i czy był Bartek. Jasnowidz? Skąd ona wie, że my właśnie stamtąd idziemy??
Co zwraca uwagę w tym miejscu - bardzo miła, sympatyczna obsługa w bufecie przy górnej stacji wyciągu. Chętni zarówno do pogadania jak i pomocy np. gdy widzą, że się próbuję zabrać z dwoma szarlotkami i dwoma piwami, zaraz oferują swoją pomoc, pytają w jakie miejsce zanieść talerze itp. Smutnym kontrastem jest to w stosunku do dwóch odwiedzonych później schronisk PTTK (Hala Krupowa, Luboń Wielki). Obiektów starych, drewnianych, bardzo ładnych i klimatycznych architektonicznie, ładnie położonych. A obsługa taka, że bez kija nie podchodź, turysta traktowany jest jak intruz, z wywracaniem oczami, fochami i chamskimi komentarzami.
Poziom fochów jednak podtrzymują w tym miejscu turyści. Jakaś rodzinka oburzona jest wiatrem na górnym balkoniku wieży. Że na dole nie było ostrzeżenia, że na górze wieje! A to naraża ich na niebezpieczeństwo złapania kataru! Nie było nawet sugestii, aby zabrać ze sobą bluzy! Chwilę poźniej włazi tu zła jak osa dziewczyna, która wydziera sie na chłopaka - że tutaj w tej Zawoi jest mało atrakcji i ona się nudzi. Widoki z wieży są słabe, a wyciąg był krótki, a w ogóle wszędzie jest las zamiast coś ciekawego. Chłopak ma minę zbitego psa i próbuje się tłumaczyć, opowiadać o pięknie Babiej Góry (zamiast brać nogi za pas póki jeszcze czas...)
Wieża i widoki z niej. Nie są takie złe, acz fakt, że d... nie urywa ;)
Tuptamy w stronę Policy przez korzeniaste lasy.
i kamieniste drogi...
Czasem nawet jakaś skałka się trafi.
Na Policy jest skrzydło z rozbitego samolotu. Widać świerki też są niebezpieczne, nie tylko brzozy.
Tereny obfitują tu w suche drzewa obrośnięte malowniczo porostami. Nie brakuje też suchcieli powywracanych we wszelakich płaszczyznach i rozcapierzonych korzeni.
Dzisiejszy nocleg wypada nam w chatynce wśród jagodowisk i kamienistych zboczy.
Świat widziany przez porosty.
Uroki pobliskiego źródełka. Znaleźliśmy je wyłącznie na słuch i odgłos bulgania. Bo raczej byśmy nie wypatrzyli oczami!
Siedzimy na werandzie i gapimy się w dal. W tą bliższą, którą szybko zamyka sylwetka Babiej Góry i tą dalszą, gdzie wśród plaskatych równin w mocnym zamgleniu próbują się ukazac Tatry. I takie mamy poczucie, że nic nam więcej nie trzeba. Dziś już nie trzeba mielić nogami i zadyszać się na podejściach. Wieczór jest w miarę ciepły i pogodny. Nie musimy myśleć o przyziemnych rzeczach, bo wszystko co do życia jest potrzebne - mamy pod ręką. Żarcie, picie, dach na głową. Gapimy się więc w dal i się zawieszamy. Zagapiamy się na okoliczne pagóry i szybujemy gdzieś aż hen! na słowackie przestworza rozmywające się w błękitach.
I wreszcie są maliny!!!
We wnętrzach chaty nie widać śladów po piecu czy kominie. Są tylko dwa łóżka i stolik.
A kawałek w zaroślach za chatką leży fragment czegoś, co wygląda, że pełniło kiedyś fukcje grzewcze. Musiało więc chyba pochodzić z chatki? Bo po kiego diabła ktoś by to tutaj wnosił?
Układamy się do snu wśród grania świeszczy, hukania nocnych ptaków i chrobotu czegoś w ścianach.
Nie jesteśmy tu sami. W chatce zdecydowanie coś mieszka (są kupy), a w nocy słychać tumulty strychu. Jakaś kuna widmo, bo mimo chęci i podejmowanych prób nie udało się jej zobaczyć.
Rano budzą nas nawoływania jagodziarzy, którzy jakoś szczególnie upodobali sobie to zbocze. Kilka razy zagląda do chaty jakaś fioletowa i bardzo zadowolona z siebie gęba z drapakiem w dłoni. Zawsze miło się wita i ciekawie rozgląda po chatce, jakby ją widział pierwszy raz. Co nas akurat bardzo dziwi, bo myśleliśmy, że kto jak kto, ale oni to chyba dobrze znają swoje areały łowieckie.
Jeszcze śniadanko z widokiem przez okno - i w drogę!
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz