piątek, 16 września 2022

Mazurskie ścieżki cz.4 (2022) - Wydminy

W Wydminach mijamy szkołę. Na jej rogu jest rzeźba, na której zostało wyobrażonych dwóch małych nudystów. Próbujemy więc rozkminić tą alegorię... Może to ma obrazować ważną rolę sportu w życiu? W sensie - kit z ubraniem, grunt że mamy piłkę! A może promować pezpruderyjność i swobodę? np. to co zawsze cenimy sobie na tych wyjazdach - kąpiele na waleta! Są też rozważania czy ta rzeźba przypadkiem nie dyskryminuje kobiet? Co na to feministki? Na murze nie ma żadnej baby! Nawet pół! A chłopy są! I to jeszcze dwa! Zdominowały przestrzeń publiczną! :P
Takie dywagacje, nieraz bardzo wyszukane i ocierające się o totalne abstrakcje, snujemy sobie sunąc w stronę centrum.



Wbijamy do knajpy. Bar "Kuba". Bardzo fajny, klimatyczny lokal z dużą werandą. I piwo mają, i obiad można wszamać.





Mamy tez okazję oglądać przykład kontaktów polsko - ukraińskich. Młoda Ukrainka z dzieckiem w wózku. Lokalny żul. Żulik w ramach współczucia i przyjaźni bratnich narodów zaczyną ją całować po rękach - co niekoniecznie spotyka się z odpowiednią dozą wdzięczności i zrozumienia. Postanawia też jej dać 50 zł. Babka grzecznie dziękuje, że nie chce, nie potrzebuje. On staje się nachalny. Ona zażenowana. Sytuacja robi się napięta. Ostatecznie on chyba wrzuca te pieniądze do wózka dziecka i ucieka, a ona go goni, żeby oddać. Krzyki, szarpanina. Głupia sytuacja... Dobroczynność to fajna rzecz, ale warto umieć wyczuć kiedy nie jest ona na miejscu i robi więcej złego niż dobrego. Myślę, że jeśli koleś miał palącą potrzebę pozbycia się pieniędzy to mógł np. postawić piwo całej sali - byłoby wszystkim sympatyczniej.

Za knajpą stoją jakieś ruiny. Nie wiem co to miało być, ale chyba to jakaś nigdy nie dokończona budowa.


Poczatkowo nasze plany na dziś zakładają wędrówkę po polnych bunkrach, ale pogodowe przepowiednie w końcu i nas dopadły. Były dwa słoneczne dni - to starczy nie? Ile może trwać przerwa w ulewach? To co teraz widzimy to nie jest po prostu deszczyk! To jest oberwanie chmury!



Im bardziej wali w dach i odskakuje od ulicy, tym zapał w ekipie do wędrówek spada... W chwilowym okienku pogodowym udaje się opuścić knajpę i decydujemy się szukać biwakowego miejsca gdzieś na obrzeżach miejscowości. Mijamy kamienicę z rewelacyjnie zachowanym starym napisem.



Gdzieś w centrum próbują nas zagadać (i chyba wciągnąć do kompanii) miejscowe pijaczki. Niestety są już na tyle zamroczeni i tak bełkoczą bez ładu i składu, że w ogóle ciężko rozszyfrować o co im chodzi. Coś na tym wyjeździe nie mamy szczęścia do lokalsów i integracji z nimi. Chyba cały limit w tej kwestii wykorzystaliśmy już rok temu. Taki przydziałowy na 10 lat ;)

Garbatym mostem przedostajemy się na cypel, który na niektórych mapach zwą wyspą a na innych półwyspem.


Najpierw oglądamy plażę, ale jakoś nie przypada do gustu większośći ekipy. Niby wiata jest, ale całość wygląda jak park miejski połączony z placem zabaw i deptakiem spacerowym. I widać stamtąd domy.

Są też nieopodal jakieś ruinki, przywodzące na myśl stary fort, ale niestety mają już swoją funkcję - są powszechnie używanym sraczem.


Idziemy więc dalej w poszukiwaniu szczęścia. Na końcu tego długaśnego cypla (wcinającego się w jezioro Wydmińskie) jest polana używana latem na biwakowisko harcerskie. Jest dojazd dla aut - a to dzisiaj jest istotne bo umówiliśmy się z Ziutą, Grzesiem i Tomkiem, że nas odwiedzą wieczorem. Wiaty akurat tam nie ma, ale chwilową przerwę w opadach można wykorzystać na postawienie namiotów w miarę na sucho (no przynamniej od góry, bo ziemia to wszędzie przypomina juz bagno). Poza tym z Ziutami przyjedzie wiata, więc w razie czego wleziemy im pod nią!



Po rozlokowaniu się każdy zajmuje się czymś innym. Krwawy postanawia zapodać drzemkę, Iwona i Szymon wracają do centrum na lody, Pudel na piwo. Ja zostaję nad jeziorem jako strażnik ognia :) Zaczęło znowu padać, a ja mam wizję utrzymać ognisko do wieczornej imprezy. Przepalam chyba pół sterty leżącej nieopodal. Niesamowite są dźwięki deszczowego lasu, przerywane jedynie dwojakim szumem deszczu - tego uderzającego o drzewa, i tego bębniącego w jezioro. Do tego dochodzi jeszcze trzask ognia, który co chwilę muszę solidnie nakarmić. Bo w deszczu jest jedna opcja na ognisko - musi być ogromne! A! I jeszczy takie pssssss... które występuje na granicy ognia i wody. Dosłownie widać i słychać jak te potoki deszczu gotują się nad moim ognistym dziełem! :)


Nie wiem ile czasu spędzam przy tym stosie ofiarnym, gdzie żar bije taki, że naprawdę ciężko podejść na bliżej niż dwa metry. Tylko ja i ten ogień. Ale jednocześnie mam świadomość, że zaraz będzie tu gwar, śmiech i kupa sympatycznych ludzi!

Ekipa powoli się gromadzi. Pierwszy pojawia się chyba Tomek. Są więc radosne powitania a potem przychodzi czas na opowieści. Jest też mobilna wiata Ziuty i Grzesia.


Ale na szczęście padać stopniowo przestaje. Pojawia się nawet tęcza!

(zdjęcia z aparatu Pudla)

Wszyscy więc przenoszą się do ogniska. Jest żarcie pieczone w płomieniach i przepyszczne ziutowe nalewki owocowe ze skórzanych butelek. Są w końcu tematy i hasła, które na zawsze pozostaną w naszej pamięci i bedą się kojarzyć z tym konkretnym wyjazdem i z chmurnymi mazurskimi szlakami w 2022 roku - licho, które jest niebinarne, kozia podagra, którą przywieźli Kadyrowcy i bocian morderca, który wyssał zająca. Kto był ten wie! ;)







Poranek jest w miare ładny, na tyle, że nawet są kąpiele. Tzn. szybkie przekąpki. Jest też poranne ognisko, a jakże. Właściwa ilość ognisk to przynajmniej dwa dziennie. Minimum! :)



Dzisiejszego poranka króluje temat jaskiń - jako że Iwona, Szymon i Krwawy interesują się tym tematem. Iwona ma nawet ze sobą książkę, o wyprawie sprzed 50 lat. Polscy grotołazi na Kubie, ponoć niesamowite klimaty!


Mówiliśmy wczoraj, że to wręcz dziwne, że nic tu nie zostało po obozujących w lecie harcerzach. Acz to jednak nieprawda! Conieco pozostało! Krasnalowa latarnia i drogowskaz.



Wymieniam dziś sporo smsów z Kasią z Podlasia. Miała z nami jechać od poczatku wyjazdu, ale się przeziębiła. Potem miała dojechać na drugi lub trzeci dzień jakby choroba odpuściła. Dziś ostatecznie stwierdza, że jednak nie da rady wędrować z plecakiem i spać w namiocie, bo dalej kaszle jak gruźlik i siły ją całkiem opuściły. Na tym kończymy rozmowę. Jest godzina 13... Czemu o tym piszę? Ano wyjaśni się później! ;)

Tuptamy w stronę dworca PKP. No sucho to nie jest...


Przykolejowe klimaty.




A tu nie nie wiem co się tak naprawdę wydarzyło. W dość nietypowy sposób jest uszkodzone drzewo i stojąca obok tablica z nazwami ulic. Piorun w to rąbnął? Tir wjechał?? Jakaś ciekawa historia musi się za tym kryć!



Kolejowa komunikacja zastępcza wiezie nas do Siedlisk. Czemu tak? Skoro pociągi towarowe jeżdżą - znaczy linia jest drożna. Czemu więc rury mogą jechać w wagonie, a ludzi trzeba wsadzać w autobus?
Pierwszy raz w autobusie kupujemy bilet kolejowy grupowy. Normalnie szał!

W Siedliskach zdążyliśmy odwiedzić sklep...

(zdjęcie z aparatu Pudla)

A zaraz potem solidna burza łapie nas na szczęście blisko przystanku PKS. Spędzamy więc trochę czasu w miłym towarzystwie przystankowych luksfer.



Zacina na tyle, że nawet siedząc w najgłębszej części wiaty i tak część kropli nas dosięga! Nosz kurde! Te susze to naprawdę są bardzo dotkliwe! Na poniższych obrazkach przedstawione zostały różne metody zabezpieczenia przed chłodem i wilgocią ;)


(zdjęcie z aparatu Pudla)

cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz