Torowiskiem wędruje się bardzo przyjemnie z kilku powodów - raz że widać, że kompletnie nic już tu nie jeździ (no może z wyjatkiem sezonowych drezyn we Wleniu ;)) No a dosyć nerwowo wędruje sie takimi liniami, gdzie czasem zupełnie nieplanowana towarówka jednak przemknie (tak jak to było w tym roku na Mazurach, między Starymi Juchami a Wydminami. Niby opuszczona linia, a jednak...). Drugi powód - to linia jest opuszczona dosyć niedawno (bo chyba koło 2016 roku), więc jeszcze mocno nie zarosła i idzie się wygodnie, bez konieczności przedzierania w kolczastych zaroślach po szyję. No i jeszcze jedna kwestia - linia nie jest zelekrtyfikowana, a takie lubię jakoś najbardziej.
Wycieczkę zaczynamy we Wleniu w okolicach stacji.
Perony malowniczo porasta mech i kwiaty. Dlaczego nie może byc tak pięknie, w miejscach używanych? Czemu jedynie na terenach opuszczonych można mieć kontakt z przyrodą? Zapewne, gdy będą kiedyś uczynniać tą linie, to mech i kwiaty pierwsze dostaną łopatą w łeb, a całość zostanie oblana obrzydliwą chemią, aby nie mogła się odrodzić...
Przemierzamy mokry, oślizgły świat. Myślę, ze nas powinni wynajmować np. rolnicy narzekający na brak opadów i złe plony z tego powodu. Świat ponoć nękają straszliwe susze, a my, gdziekolwiek byśmy nie pojechali - to nam dolewa. Magia, nie? Jakby co oferujemy swoje usługi - rozbicie namiotu na skraju pola - i po kilku dniach można zabierac się za hodowlę ryżu. Potwierdzamy skuteczność na równinach, w górach i nad morzem. W kraju i za granicą. Bez ściemy.
Tu mam chwilę wytchnienia od potoków wody - pod wiaduktem.
Tu na tle czarnej otchłani tunelu widać intensywność towarzyszącej nam ulewy. Ufff! Dobrze, że ten tunel już blisko!
Tunel ów jest najdłuższy na tej trasie, ma coś około 300 m. Nad nami Melafirowa Skała. Momentami pojawia się mgła. Taki mały jej kłąb. Kabak mówi, że wygląda to jak wata cukrowa. Pojawia się nagle i równie niespodzianie znika. A może to nie mgła?
Kilkukrotnie spotykamy strzałki. Ta twierdzi, że idziemy w złym kierunku ;)
Tunel lekko zakręca, więc jest taki moment, gdy nie widać żadnego światełka w oddali. Otacza nas tylko mrok wnętrza ziemi. Tu ostatnie spojrzenie na "bramę do światła".
Jedną z najciekawszych rzeczy w tunelu są ścienne nacieki. Głównie białe i rude. I dźwiek cieknącej, chlupoczącej wody. Dźwięk mini wodospadów i pojedynczych kropli uderzających w metalowe szyny. Woda jednak głównie skupia się na laniu po ścianach, a nie nam za kołnierz, więc poczytujemy to sobie za bardzo miła i pożądaną odmianę.
Nie wiem czemu, ale ta postać w kaszkiecie ciągle ze mną łazi! Czuję się nieco nieswojo. Jest ode mnie większa i ciągle mnie przedrzeźnia! To chyba jakiś strażnik tunelu, który uważa za swój obowiązek pilnować każdego naszego kroku i odprowadzić do wyjścia? Chyba wie, że takich intruzów nie można zostawiać samych - bo się zgubią albo gotowi coś zepsuć ;)
Festiwal cieni ciag dalszy. Fajne jest jak w zależności od ruszania latarką cienie rosną i maleją, grubną, chudną, albo stają się krzywe. A nieraz nagle zmieniają się w krokodyla, pełznącego między podkładami! Nie wiedziałam, że dzieci tak uwielbiają tunele!
U wyjścia z tunelu stwierdzamy, że wcale a to wcale nam się nie spieszy wychodzić! Że to najlepsze na świecie miejsce na kanapki i degustację herbat - czy lepsza ta z czarnego termosa czy ze srebrnego? Ta zielona liściasta z pigwą czy może ta, gdzie nie czuć herbaty w ogole, bo zabija ją totalnie smak cytryny i soku malinowego? I plujemy sobie w brodę, że nie zabralismy żadnej nalewki! Bo by tu smakowała wybornie, a i zimny ciąg pizgawicy byłby mniej dotkliwy. Ech... jutro naprawimy to strasznie niedopatrzenie. Cóż, człowiek się najlepiej uczy na własnych błędach!
A tu szybki przeskok. Kolejny dzień. Wieś Potoki. I wiadukt nad drogą prowadzącą do Strzyżowca. Solidny kawał kamiennego wiaduktu.
Na górze wygląda mniej imponująco. Acz ładnie się prezentuje w porastających go soczystych zielonościach.
Zaraz obok mamy tunel, przebijający się pod wzgórzem zwanym Dwory.
Krótszy od poprzedniego i znacznie mniej klimatyczny. Brak tu zarówno nacieków, jak i zupełnej ciemności, praktycznie nie trzeba zapalać latarki.
Wyłazimy z drugiej strony tunelu i pełzniemy w kierunku stacyjki Pilchowice - Nielestno. Tutaj wyraźnie widać, że linia jest nieużywana.
Różnorodna roślinność porasta obrzeża torowiska.
Klimatu dodają stare, tłoczone napisy na szynach.
Omszałe śruby i inne drobne chwasty chwytające się podkładów i kawałków pordzewiałego metalu.
Nie tylko my wędrujemy torami! :)
Mijamy niewielki mostek, gdzie pomiędzy podkładami możemy się nacieszyć widokiem chlupiącego cieku wodnego.
Blisko stacyjki tor się rozdziela.
Pojawiają się też w krzakach dodatkowe sprzęty, których zastosowania nie zawsze znamy. Nie, nie mam na myśli latarni ;)
Boczny tor chyba od bardzo dawna nie był używany. Tak nam mchy powiedziały. Stopień i sposób jego omszenia naprawdę robi wrażenie!
To samo się tyczy pojawiających się peronów.
Docieramy w końcu do stacyjki. Budynek nie jest opuszczony, pełni funkcje mieszkalne.
Przystacyjne zabudowania i elementy lokalnej sztuki ludowej.
Można się tu nacieszyć urokiem końca kwietnia - wszystko cudnie kwitnie! :)
I okapuje rzecz jasna... Cały festiwal kropli! Co jak co, ale malowniczych kropelek to nam na tym wyjeździe zdecydowanie nie brakuje! ;)
A jako, że ciekawe miejsca często występują stadami - tu jest podobnie. Zaraz za stacyjką mamy most. Solidny, metalowy most na Bobrze.
Można sobie poprzestawiać wajchę.
Na moście nie trzeba skakać po podkładach (co przy obecnym stanie oślizgłości mogłoby nie być zbyt sympatyczne) - jest zrobiona kładka dla pieszych. I to taka fajna - z metalowej kratownicy. Z jednej strony ma się więc poczucie, że konstrukcja jest solidna i się nie zawali, a z drugiej - jest to ażurowe, więc wrażenie przestrzeni i płynącej pod stopami wody jest mocno odczuwalne! :)
Mostowe desenie - z metalu...
z drewna...
drewniano - metalowe ;)
A i rośliny zaczynają coraz bardziej ubarwiać tą konstrukcję.
Nacieszywszy się mostem obieramy kierunek przeciwny. Znów przełazimy przez tunel i kierujemy się w stronę zapory. Cały czas tuptamy torami rzecz jasna!
Mijamy błotniste przejazdy kolejowe. Ma nawet szlabaniki!
Zaczynają się pojawiać moje ulubione słupy - takie z mocno impregnowanego, aromatycznego drewna. I z porcelanowymi izolatorami. Uwielbiam je! Jak widzę takie słupy to od razu mi się gęba cieszy!
Na zbliżeniach i w wybitnie wiosennych odsłonach! :)
Dużo słupów jednak leży przewróconych...
Niektóre wyraźnie nie przewróciły sie same.
Mamy więc okazję wielu porcelankom przyjrzeć się z bliska. Mają nieraz różne kształty, napisy i znaczki.
Co ciekawe zdarzają się też takie szklane. Skąd taka różnorodność nie tylko form ale i materiałów?
Najsmutniejsze jest to, że praktycznie żaden izolator nie jest cały, każdy jest w mniejszym lub większym stopniu ubity, pęknięty, rozłupany... Długo szukam takiego, aby wziąć sobie na pamiątkę. Być może niektóre ucierpiały przy upadaniu słupów, ale wiele nosi znamiona wyraźnego i celowego rozbijania. Widać jacyś debile mieli radość z siania wokół siebie zniszczenia :(
Nasze drogi bywają kręte...
a nieraz proste jak strzała i wręcz niknące na horyzoncie!
Zbliżamy sie do tunelu pod górą Czyżyk. Nie wiem czy była tu jakaś stacyjka, domek dróżnika, nastawnia czy jeszcze coś innego. Ale pozostały resztki jakiegoś betonowego budyneczku.
Ktoś wyraźnie uszczelniał okna - czyżby próbował tu pomieszkiwać?
Za rozmiękłą drogą też majaczą jakieś resztki ścian, ale to chyba raczej pozostałości dawnych budynków mieszkalnych.
Już prawie przy samym tunelu pojawiają się pozostałości jakiś dużych, betonowych zabudowań. Nie wiem do czego niegdyś słuzyły, ale podobne nieraz trafialiśmy gdzieś przy kamieniołomach.
Ostatni tunel na naszej trasie sprawia najmniej opuszczone wrażenie. Jakoś tak najczyściej, najmniej śmieci, najbardziej gładkie ściany, a i torowisko jakby w lepszym stanie.
Biegnie też tędy kabel. Z całkiem nową osłonką i hakami.
Rozumiem, że były jakieś problemy z ciągłością kabla, więc jego opiekunowie chwytają się różnych sposobów ;)
Jak nakazuje tradycja - u wylotu tunelu warto coś zjeść.
Po wyjściu z tunelu trafiamy na tą część torowiska, która przebiega samym brzegiem jeziora.
Umocnienia nadjeziornej skarpy - pewnie coby nie podmyło i pociągi nie obwaliły się w wodę.
Tym samym zbliżamy się do stacyjki Pilchowice - Zapora.
Brzegi peronu porastają malownicze mchy...
...dziś całe usiane kropelkami! Są jednak plusy wędrówek w deszczowe dni!
Budyneczek stacji został zaprojektowany w bardzo sensowny i funkcjonalny sposób, np. jest się gdzie schronić przed deszczem czy wiatrem. Ba! Zanocować by można w zaciszach tego pokoiku, gdy ucieknie ustatni pociąg! Obecnie stawiane wiaty peronowe nigdy nie oferują takich luksusów! No bo po co pasażer ma mieć wygodę? Powinno mu wystarczyć do szczęścia, że się pogapi na plastik...
Zaraz obok stacji, przy brukowanej drodze, stoi samotny dom. Obecnie również nie jest używany.
Ludzie zniknęli, więc opustoszała i psia buda...
Nie sposób pominąć takie ciekawe przypadkowe znalezisko. Skrzyp ciężkich drzwi i już jesteśmy w środku - możemy przewąchiwać co skrywają wilgotne, puste wnętrza.
Przede wszystkim zwracają uwagę tapety. W klimatach hmmm... mocno różnych. Chyba zdobiły ściany pokoików dzieci młodszych i nieco starszych.
Są też pokoje o ścianach mniej nowoczesnych - tu takie malowane z wałka, co kojarzy mi się z czasami nieco odleglejszymi.
Dzień nie jest dziś wietrzny, jednak w domu panują przeciągi. Wszystko jest więc w ruchu - firany, zasłony, łopoczace fragmenty wiszących tapet czy książek. Tu np. jest chyba szkolna książka do religii. Ciąg powietrza przerzuca jej kartki jakby ktoś nad nią siedział i wertował. Stoisz obok i niby wiesz, że to wiatr... ale jednak tak trochę dziwnie się robi... Jakby jednak jakiś cień wątpliwości był... ;)
Na wyższe piętra prowadzą takie piękne, kręcone schody.
Po schodach płynie strużka wody. Wąska, cienka, wygląda jakby ktoś u góry zrobił siku na podłogę i tak spływało... Po chwili przestaje płynąć, jakby źródełko wyschło. Ale to chyba musiał być deszcz? Padało dzisiaj, dach nieszczelny i akurat teraz tak trochę przeciekło. Kurde... Tak bardzo chce się wierzyć, że to deszcz ;) Cóż... niby zwykły dom w zwykłym miejscu, a jednak wyobraźnia zawsze pracuje i podpowiada jakieś wydziwiaste rozwiązania prostych spraw!
Sprzętów po dawnych mieszkańcach zostało bardzo niewiele, ot kilka zabawek czy nadtłuczonych naczyń.
Z opuszczonego domu i ze stacyjki jest już rzut beretem na most kolejowy nad wąskim przesmykiem jeziora Pilchowickiego. Tu po raz pierwszy spotykamy turystów, ktorzy mimo kiepskiej pogody i środka tygodnia zdecydowali się zobaczyć "sławny most". Z niektórymi zamieniamy kilka słów, z których zdecydowanie wynika, że nie są pasjonatami ani kolei, ani dolnośląskiej historii, ani tym bardziej miejsc opuszczonych. Atrakcją mostu jest tylko to, że był plan zrobienia z niego pleneru filmowego. Że powiedzieli w mediach i "że to najpiekniejsze miejsce na Dolnym Śląsku". Dziwne, że przed całym cyrkiem wielbicieli jego piękna było o niebo mniej... Ja wiem, że reklama dźwignią handlu, no ale bez jaj... Przerażające jak prosto jest manipulowac ludźmi i jak łatwo ulegają modom i baranim pędom. Ciekawe czy jakby był plan wysadzenia w powietrze nie mostu, ale pobliskiego tunelu - to czy teraz wszyscy by walili tam, strzelając selfiaczki i cmokając z uznaniem nad kunsztem architektury tunelowej?
A jaki jest skutek mostowego obłędu dla nas? A no taki, że zadrutowali dostęp do mostu, pewnie ze względu na "bezpieczeństwo", którym ostatnio wszyscy sobie wycierają gębę, a tak naprawdę to dzięki ich działaniom wejście na most w obecnej chwili łączy się z nieporównywalnie większym ryzykiem, bo trzeba uprawiać wspinaczkę nad przepaściami. Co oczywiście większość robi, bo jak się już tu przyjechało, to nie po to, aby popatrzeć na most jak na obrazek...
Po dzisiejszych deszczach jest diabelnie ślisko, więc nie decyduję się przechodzić na drugą stronę. Zwłaszcza, że musiałabym robić to dwa razy, bo wracamy tą samą drogą jak przyszliśmy.
Z boków prezentuje się chyba ciekawiej.
Kawał sporego mostu, acz nieporównywalnie większe wrażenie zrobił na mnie ten asymetryczny w Nowej Rudzie. Albo te dwa koło Koronowa, o których świat zapomniał i można sobie tam swobodnie łazić ile wlezie i nie być zadeptanym przez poszukiwaczy miejsc szlagierowych.
Z powrotu zdjęć mamy mało, bo zaczęło solidnie lać. Były poszarpane skałki...
I niewielki wiadukcik nad gruntową drogą.
Miejsce o tyle szczególne, że tutejszy akwen upodobała sobie nimfa wodna.
Nie wiem czy takowe okazy są groźne? Czy znienacka wciągają do wody czy może swoim śpiewem na tyle otumaniają, że ofiary dostają obłędu i same się topią? Różne legendy na ten temat przewijają się światami, acz my mielismy pozytywne doświadczenia i zaprzyjaźniliśmy się z tym lokalnym endemitem zamieszkującym sudeckie pogórza.
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz