W ciągu minionego roku odwiedziliśmy kilkadziesiąt bytomskich bram, klatek schodowych i podwórek. Niektóre zapadły w pamięć - z racji na swoją oryginalność, spotkane tam osoby czy śmieszne sytuacje. Inne utonęły gdzieś w zaułkach pamięci, pomieszały się z pozostałymi ze względu na swoja powtarzalność czy nijakość. Bramy prezentowały różny stopień odrapania, odnowienia czy opuszczenia. W jednych pachniało kapuśniakiem, w innych intensywną konwalią, rybą albo kiblem. W jednych miałam ochotę zostać dłużej i wręcz przysiąść na schodach z kanapką, w innych - potrzeba dłuższego przebywania była dużo bardziej ograniczona. Ale była tylko jedna brama, na wspomnienie której dostaję gęsiej skórki, a na plecach pojawiają się zimne kropelki potu… Nie wiem czy jej zdjęcia są w stanie oddać wrażenie? Zapewne nie… Bo upiorność gromadzącej się tam atmosfery była składową wielu czynników - dźwięków, zapachów, światła, stojącego powietrza, jak również “scenek rodzajowych” odbywających się prawie pod moimi nogami. A przede wszystkim tego, że cała atmosfera tego miejsca była zupełnie niespodziewana, wlazłam tam oczekując kolejnej bramy takiej jak wszystkie… No a tak nie było.. No ale może po kolei…
Wracaliśmy właśnie z wycieczki w rejon ulicy Mickiewicza. Było późne, marcowe popołudnie, słońce się już dawno schowało za linie kamienic, a z każdego zaułka zawiewało chłodem. Powietrze na ulicy było rześkie i jak na miasto dosyć czyste i orzeźwiające. Nie planowaliśmy już zwiedzania, a raczej szybką teleportację na dworzec autobusowy i powrót do domu. Przecieliśmy ulice Piłsudskiego, której ruchliwość i ogólna atmosfera centrum miasta zdaje się zupełnie nie wiać tajemniczością. Zawinięci mocno w kołnierze kurtek skręciliśmy w boczna ulice prowadzącą w stronę rynku. Mijaliśmy właśnie jedną z (na pozór) zwyczajnych kamienic - gdy zwróciła naszą uwagę otwarta krata prowadząca w ciemną otchłań bramy. Pierwsza myśl, która się pojawiła to “zajrzeć”. Bo otwarta krata = jesteś dzieckiem szczęścia - bo zapewne innym razem krata będzie zamknięta. W takich momentach trzeba łapać chwile - i jak to mówią: kuć żelazo póki gorące. Kamienica z zewnątrz wydaje się być porządna, choć późniejsze przyjrzenie się jedynemu zdjęciu “od ulicy” sugeruje, że większość lokali jest jednak już opuszczona.
Sam “przepust” bramy jest maksymalnie ciemny. Zdjęcie zrobione z błyskiem, więc wygląda zupełnie inaczej niż to co wtedy widziałam. Powietrze nagle robi się jakieś inne - nieruchome, ciepłe i jakby gęste.. I troche przesycone zapachem padliny...
Zwykle każda z takich bram kończy się “światełkiem w tunelu”, bo widać na jej końcu jasność podwórka. Tu dalej też jest ciemno.. Bo wchodzimy w podwórko o tak małej podstawie, że chyba o żadnej porze dnia nie docierają tu promienie słońca. Po prostu czarna studnia! Na ziemi nie ma prawie ździebełka trawy - tylko gruz, śmieci i klepisko. Zadzierając głowę wysoko, gdzieś tam majaczy niebo, ale jakoś dziwnym trafem akurat teraz napłynęły na nie ciemne, skłębione chmury.
Czy ktoś tu jeszcze mieszka? Część okien zapchana jest dyktą lub rozbita, ale niektóre są jakby całkiem nowe. W jednym z okien pali się przyćmione światło, więc na pewno ktoś tam teraz jest…
Nie jest to podwórko zachęcające do dłuższego przebywania. Wrażenie klaustrofobii jest tu przytłaczające. Zupełnie jakby te czarne ściany miały się zawalić na głowę, im dłużej patrzysz w górę - to jakby to wszystko się zwężało w oczach! Jakby zaraz miało się zamknąć gdzieś tam u góry, jakby te mury rosły, a przestrzeń stopniowo ciemniała... Teraz też, dużo intensywniej niż wcześniej, dolatuje mnie zapach.. Początkowo łącze go z niewywiezionymi śmieciami, ale zalatuje nie ze śmietnika a z klatki schodowej! Zaglądam.. Przy schodach leży martwy kot.. Jego stan sugeruje, że albo został zagryziony albo coś go zaczęło zjadać później… No i chyba leży tutaj już dosyć długo…
Wspinam się po schodach… zapach padliny powoli ustępuje na rzecz aromatu spalenizny, moczu i przetrawionego alkoholu.
Mdłe światełko wyłania wielobarwne liszaje zacieków na ścianie. Każdy krok po schodach odbija się jakby echem gdzieś w oddali... jakby schody skrzypiały, ale nie pod stopą, tylko dwa piętra wyżej...
Nagle słyszę tupanie i jakiś tumult kilka metrów od siebie. Automatycznie łapa zaciska mi się na buteleczce z gazem, którą w takich momentach zawsze mam w podręcznej kieszeni. Szkoda, że złapałam za gaz a nie za aparat… Kilka metrów przede mną schody przecina kilka szczurów - wielkich i tłustych jak koty! Przypominam sobie kota z parteru.. Nie ma wątpliwości kto rządzi w tej bramie! Takich szczurów gigantów to jeszcze nigdy nie widziałam. Jeden z nich przystaje i rzuca mi spojrzenie, tak mądre, że robi mi się z lekka zimno. Te czarne oczy ma jakieś takie.. ludzkie. Jakby zaraz miał coś powiedzieć...Na szczęście chyba nie wyglądam jak apetyczny posiłek. Szczur prycha z odrazą, otrząsa się i biegnie za swoimi towarzyszami. Między schodami a murem jest spora szczelina, wszystkie gęsiego tam nurkują, tylko majtające ogony przecinają powietrze...
Zza jednych z drzwi słychać jakby dźwięki pozytywki. Takie jak to były dawniej grające kartki urodzinowe. Jakaś prosta, skoczna melodia, wygrywana na zabawkowym pianinku o dziesięciu przyciskach... Przez szczeliny między drzwiami a futryną wydobywa się też jakby mgła? Jakby kurz? Tak jakby ktoś trzepał starą kanapę w ostrych promieniach słońca? Piętro wyżej słyszę pisk. Ktoś stanął szczurowi na ogon? Po pisku następuje jakby charczenie i skrzyp schodów, a ścianie przede mną miga cień... I nie jest to cień szczura...
Na tym etapie postanawiam zakończyć zwiedzanie tej klatki schodowej i bramy. Przypomniałam sobie, że przecież się spieszymy na autobus! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz