wtorek, 28 stycznia 2020

Ukraina (2019) cz.14 - z widokiem na Dniestrowsk









Nasz planowany nocleg koło Troickiego nad rzeką Turunczuk okazuje się być nieco “zmilitaryzowany”. Na moście szlabany, jakaś solidna brama i kręci się kupa wojska. Chyba mają tu jakąś strażnicę.. No faktycznie kawałeczek dalej, na Dniestrze (nad który chcieliśmy właśnie dojechać) leci granica.. Po drugiej stronie rzeki Turunczuk wprawdzie widać wędkarzy i ich auta, ale to zapewne miejscowi z wioski obok. Potem sobie myśleliśmy, że można było podjechać, pogadać, zapytać.. Może by puścili dalej? Ale mogli by również nie puścić. Zawsze jakoś tak mam, że wolę nie pytać, kiedy jest szansa, że usłyszę krótkie “nie”. Bo jak zagadamy - i dowiemy się, że w całej strefie nadgranicznej nie wolno nam na dziko nocować - to będziemy w czarnej dupie. Już jest wieczór - co my wtedy ze sobą zrobimy? A tak się możemy rozbić 2 km dalej, schować w krzakach i udawać głupiego turystę: “Granica? Jaka granica? Myśmy nie wiedzieli!”. Dajemy więc szybciutko na wsteczny, nim ktokolwiek podniesie zadek, aby do nas podejść. Początkowo myślimy o jakiś krzaczorach między rzeką a wsią, ale tutaj po polach też łazi sporo pograniczników z karabinami na plecach. Nawet przy stadzie krów takowy na rowerze jechał. Śmiesznie to wyglądało, bo karabin dyndał mu z przodu, szybki skręt kierownicą raczej wyglądał na niemożliwy… Ale droga prosta po horyzont.. Krówki sobie nieśpiesznie dreptają, a pasterze gawędzą z pogranicznikiem. Fajne jest to, że na busia kompletnie nikt nie zwraca uwagi - typowa marszrutka, na typowych dla Ukrainy (choć obecnie coraz rzadszych) blachach. Na początku tych pograniczników braliśmy za myśliwych, no bo jak ktoś w moro i z bronią w łapach po krzakach łazi - to kto on może być? Acz kimkolwiek by nie byli - raczej wolimy nie nocować w ich najbliższym towarzystwie - bo raz, że nocny turysta przypomina nieco pieczeń z dziczyzny, a dwa, że do końca nie wiem, jakie mają tu zasady z tą strefą nadgraniczną.

Jedziemy dalej w stronę Limańskiego. Zjeżdżamy z drogi kawałek przed miasteczkiem. Też w stronę granicy, bo tak się głupio składa, że właśnie tam są tereny, które zwykle rokują noclegowo - w stylu zarośla, woda.. Jest tam duże jezioro limanowe, nad którym planujemy się gdzieś przytulić. Zaczyna się ściemniać, gdy omijamy jakąś winnice, czy inny ogrodzony “ogród botaniczny”. Psy ujadają rzucając się do płotu, ochroniarze kukają więc z ukosa. Mam nadzieję, że biorą nas właśnie za wędkarzy wyruszających na nocny żer…

Tylko gdzie ten liman… pola i pola.. Nagle bum! Przed nami wyrasta kombinat! Ogromniaste kominy, wielki zakład.. Stajemy jak wryci.. Ale że co? Chyba pobłądziliśmy? Nic mi nie wiadomo żeby w Limańskim był taki gigant, tu mają być tylko łąki aż do jeziora, a tu wygląda, że my zaraz wjedziemy do tego zakładu! Pojawiają się też ogromne, skwierczące słupy, które rozpełzły się po całej łące.. I wtedy zauważamy, że od kombinatu dzieli nas woda… Jesteśmy więc w miejscu, którego szukaliśmy, a to co widzimy przed nami to Dniestrowsk i jego ogromniasta elektrownia… Nie mamy tego na naszej mapie - bo to jest już Naddniestrze…


Hmmm… miejsce na biwak średnie (i już chyba się nie da, aby było bardziej nadgraniczne ;) ale po ciemku lepszego nie znajdziemy. Zmrok zapadł już na dobre.. Nie idziemy oglądać jeziora, nie robimy zdjęć z błyskiem. Ograniczam się tylko do tych dwóch fotek malowniczego zachodu słońca…



Reflektory zgasiliśmy już chwilę wcześniej, jeszcze na drodze. Teraz oddalamy się od drogi muldowatą łąką i wjeżdżamy w środek jednego z niewielu tutejszych krzaków. Staramy się być cicho i nie świecić latarkami. Może nas nikt nie zauważy? Choć mimo oszukiwania samych siebie, wiemy, że kwestia odwiedzin straży granicznej - to jest nie “czy” ale “kiedy”. I mamy nadzieję, że będzie to o 6 rano..

Ciężko się rozkłada spanie bez latarki, zwłaszcza w taką ciemną, bezksiężycową noc jak dzisiaj… Jeszcze trudniej przyrządza się na oślep jedzenie, więc ograniczamy się do suchego chleba i “wąsów” wędzonego sera - tyle udało się zmacać w torbie ;) W kabaka wkarmiam zupkę ze słoika, na zimno. Choć tak naprawdę to “na letnio”, bo jeszcze trzyma temperaturę rozgrzanego na słońcu busia. Kabak nieco protestuje i macha rękami, gdy niektóre łyżki wsadzam jej do ucha lub oka - ale co mam zrobić jak kompletnie nic nie widzę, a ona się oczywiście musi kręcić?

Staram się też nie trzaskać drzwiami wychodząc do kibla, więc mamy nieco przewiewnie w środku - przy cichym zamykaniu w drzwiach zostaje spora szczelina (dobrze, że w tym miejscu nie ma komarów! ) No busio tak ma, że aby dobrze zamknąć boczne, przesuwne drzwi, trzeba tak walnąć, że drżą szyby we wszystkich okolicznych wioskach.

Mijają nas chyba ze 3 auta. Busio ma schowaną pupę w krzaku, aby im nie odbijały z drogi nasze odblaski. Zresztą może oni mają swoje sprawy i bus w krzakach w ogóle ich nie interesuje. Jeden też jest tajniak jak i my. Też sunie ze zgaszonymi światłami.

Świtu nie doczekaliśmy. O trzeciej budzi nas błysk reflektorów prosto w szybę. Pogranicznicy, a jakże. Zatem kontrola paszportów, kolektywne obchodzenie busia dookoła i zaglądanie mu pod brzuszek. Klasyczne pytania, kto my, po co i dlaczego akurat tutaj. I czemu mówię takim ściszonym głosem. Mówię im więc, że tam (wskazując wnętrze busia) jest dziecko, ono śpi i chyba lepiej dla nas wszystkich, aby ten stan był kontynuowany. Mam wrażenie, że pogranicznicy mają wrażenie, że źle mnie zrozumieli, albo muszą to sprawdzić (no kurde, trzymają w łapie 3 paszporty, nie??) i snop trzech latarek oświetla pyszczek kabaczy. Kabak zazwyczaj wygląda słodko jak śpi, ale dzisiaj jej mordka wystająca spod stosu kocy wygląda szczególnie uroczo. Pogranicznicy więc, jak na komendę, się rozczulają, wspominając swoje dzieci i wnuki, gaszą latarki i wzajemnie zaczynają się uciszać. Polecają nam opuścić to miejsce przed 8 rano i życzą miłej nocy. Po czym odchodzą w stronę swojego gazika, a na twarzach mają wypisane utwierdzenie w przekonaniu, że turyści to jednak debile..

Industrialny krajobraz poranka...


Rano znów ktoś łomocze w busiowe drzwi. Dwóch kolesi. Wracają z rybek i zepsuł im się samochód. Proszą aby ich pociągnąć. W ich aucie coś się zrąbało na dobre, na holu też nie odpala. Ciągniemy ich więc do wioski. Jeden z kolesi przysiada się do nas, aby objaśniać drogę, która nieco jest zawiła. Acz nie, jest bardzo prosta. Po drodze jest chyba 7 skrzyżowań i zawsze trzeba wybrać tą drogę, która na oko najmniej nadaje się do jechania. Wszyscy siedzimy na pace, bo przednie siedzenia zawalone są gratami - nie zdążyliśmy się spakować. Kabak zachwycony! Bardzo przeżywa to całe wydarzenie, co potem ma odzwierciedlenie w jej zabawach!


A tak wyglądał nasz krzak, w który próbowaliśmy się wkomponować ;)



Jest już po 8, a my, pomni na słowa pograniczników, obiecaliśmy zwinąć się do tego czasu z naszego miejsca biwakowego. Po odholowaniu miejscowych, nie wracamy więc pod nasz krzak - tylko jedziemy bliżej wody. Coby zjeść śniadanko z lepszym widokiem!


Stąd jak na dłoni widać elektrownie i plątaniny drutów, słupów, rur i wszelakiego innego przemysłowego wyposażenia, które idealnie wpasowuje się w gusta bubowe. W to wszystko wmieszane są bloki przeplatane niską, wiejską zabudową.







Pierwszy raz widzę takowe “uszy” na kominach - aby kominy były oplecione drutami?



Nad samym limanem są fajne skałki. Acz zjazd raczej tylko dla terenówek...




Jest też widoczna “baza oddycha” na wodzie. Coś jak te wszystkie moje ulubione domki kempingowe z dawnych lat - ale dodatkowo stojące na palach! Czy to nie rewelacja? Może w końcu uda mi się kiedyś i tam dotrzeć, sprawdzić czy takowy domek można wynająć. Spędzić tam ze trzy dni, pobratać się z innymi nadwodnymi “letnikami”. Kilka osób ze znajomych czy ludzi wyłowionych z otchłani internetu - tam było.. Ale chyba nikt nie nocował, więc widać dokładne informacje przyjdzie mi zasięgać samodzielnie… kiedyś… Bo teraz nam niestety tam nie po drodze..











Gdy wiatr cichnie, fajnie się wszystko odbija w równej tafli jeziora...




cdn



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz