środa, 31 października 2018

Halica i okolica - Ukraina 2018 cz.10








W wiosce Riwne mijamy ciekawy przystanek autobusowy, jeden z tych z dawnych lat, malowniczo wyłożonych mozaiką.



Tu chyba tez mieli odgórny nakaz przeprowadzenia dekomunizacji. Bo sierpomłoty na mozaice zostały dokladnie odkute, kamyczek po kamyczku. Nie ma na nich ceramiki. Ktos zadał sobie sporo trudu. Jest goły beton spod spodu. Czy to cos zmienia w ogolnym odbiorze przystanku? Raczej nie. Ale rozkaz wykonany - niepolityczne symbole skute.



Na przystanku jest tez wyobrażona kobieta z torbą. Pierwszy raz mam wrazenie, aby przystankowa mozaika świdrowała we mnie oczami. Aby naścienna postać miała taka mimike twarzy i jakos zaklętą w sobie melancholie, zadume, smutek, zrezygnowanie. Wybitnie nie wyglada na osobe szczesliwą, ale tez raczej na pogodzoną ze swoim losem. O czym ona rozmyśla, przytulona do tej brzozy?? Czy przystankowa babka miała jakis swój “żywy” pierwowzór? Czy moze artysta przekuł w swe dzieło wlasne uczucia? A moze samo to miejsce emanuje jakas dziwnie silną atmosferą? Zatrzymujemy sie przy wielu takich przystankach.. Ale ten jest jakis wyjątkowy i napewno zostanie w mojej pamieci.



Spotkanie na przystanku.


Znak adekwatny do tutejszych dróg :)


A my zmierzamy do Halicy. Tu tez jest klasztor wmontowany w skalistą ściane góry spadającej do Dniestru, a raczej w tym miejscu juz jeziora - zbiornika a nie zwyklej rzeki.


Juz piewsze wrazenia są krancowo inne niz w goscinnej Ljadowej. Tu nas chyba nie chcą. Wisi zakaz wjazdu a takze wejscia w spodniach i czapce na teren klasztoru.



Nieraz spotykałam sie z takimi obostrzeniami ale zwykle było to przed samą cerkwią i leżały przed nią jakies chusty dla imitowania kiecek i nakryc glowy. Czyli tu zaraz bedzie awantura gdy wejde? Albo wrocic do busia i owinąc sie w koc? Wchodzimy. Najwyzej nas wywalą.. Zaczął padac deszcz i szarość spowija okolice. Chmurna zatoka tchnie wilgocią..

Przed cerkwią udaje mi sie znalezc płaty materiału, w które sie owijam. (Nie wiem co w nich żyło, ale drapie sie jeszcze dwa dni ;)


Przemykamy pod skalnymi grotami przerobionymi na domki, zamieszkanymi chyba przez mnichów. Prawdziwa, poszarpana skała miesza sie z murkami, doczepionymi balkonikami, filarami. Do jaskin prowadzą nowe drzwi, metalowe balaski balkoników i plastikowe okna. Ciekawy zlepek!











Zaglądam do dwoch pomieszczen - jedno jest mieszkalne, w drugim przygotowuja wlasnie jedzenie. Na stołach stoją wiadra z zupą (albo herbatą?) i pełne chleba miednice. Od razu przypominają mi sie obozy z przysposobienia obronnego w Kuźni Raciborskiej, gdzie za licealnych czasow ochoczo jezdzilam! Tez byly takie klimaty na stołówce! Tez mielismy takie naczynia! Gęba mi sie śmieje do wspomnien! I jakos robie się głodna…



Ale tu, w odroznieniu do Ljadowej, nikt nas nie zaprasza na poczęstunek. W ogóle czujemy sie tu jak niezbyt proszeni goście. Czasem ktoś przemknie, ale raczej łypie na nas wilkiem.

Bardziej drewniana część monastyru.





Zaglądamy jeszcze do jaskiniowych kapliczek, do których wspinamy sie po skalnych schodach z chybotliwymi poręczami. Chyba lepszy jest brak poręczy w takich miejscach. Bo wtedy człowiek idzie, czepia sie skał czy korzeni. Łapie równowage. Poręcz jakos usypia czujność, czlowiek podświadomie sie za nią łapie i… leci razem z poręczą...









Nic tu po nas.. Zapodajemy odwrót.

Prawie rondo! ;)


A wracając sie gubimy. Bo zachciało sie nam jechac inaczej niz przyjechalismy. Miał byc skrót a wyszlo jak zawsze. Zamiast na Nowodnistrowsk jedziemy na Nowoportowe. Po drodze wszedzie wożą jabłka. Ciężarówki i przyczepy traktorów chyboczą sie z przeładowania. I tylko patrzec jak sie któres wywali i busia zasypią tony jabłek. Byłoby to mega malownicze, ale jednak wolimy tego uniknąć. Gdzie nie wożą to sortują i upychają jabłuszka do worków.






Gdzieś w polach stoi sobie taki mural. Z dala od wsi i zabudowań. Pod czujną obserwacją bydełka.



Na nocleg rozważamy jeden przydrozny, leśny parking. Ale jest cos z nim nie tak... Po pierwsze jest dziwnie nowy i wypolerowany. Z huśtawką, skalniaczkami, "grządkami" z kolorowej kory.. Jak nie na Ukrainie...



W jednej z wiat stoły zastawione są jadłem i napojem. Chleb, nagryzione pomidory, kieliszki z niedopitą wódką. Jakies inne produkty zawiniete w siatki. Tylko ludzi nie ma. Pojechali po wiecej wódki? Zostawili po biesiadzie “śmieci” na stole? A moze znikneli albo zmienili sie w ...kota? ;) Bo maleńkie kocię dokazuje pod stołem. Ale mnie przestraszył! Bo z bijącym sercem zaglądam do siatki na ławie a tu nagle słysze szuranie i dyszenie pod stołem. Mozna naprawde dostac zawału!



Nie chcemy jakos tu spać. Jakos sa miejsca gdzie cos nie gra. Zatrzymujemy sie kawałek dalej, na lesnym parkingu na obrzezach wsi Iwaniwci. Tu jest normalnie.. To znaczy.. prawie.. ;)

Przy leśnych wiatach rozgrywa sie jakis serial brazylijski z żółtą łądą żyguli w roli głownej. On i ona. Kłócą sie, godzą, rozchodzą. Ona odchodzi w strone wsi, on odjezdza z piskiem opon. Ona wraca i dzwoni. On powraca. Pocałunki, przytulańce przy muzyce z łady. Potem trzaskanie drzwiami, krzyki i szlochy. Ona ucieka w las. On odjeżdza z piskiem opon. Powtorzeń kilka. Jak zdarta płyta, z minimalnymi tylko zmianami scenariusza. Ostatecznie chyba odjechali razem… ;)

Wieczór mija na gapieniu sie w ognisko...I na słuchaniu piania kogutów, ktory dochodzi z lasu. Z wieczora i w nocy? Koguty? W lesie? Moze dały drapaka z zagrody, wybrały wolność i mają w d.. kogucie zwyczaje i konwenanse?



Rano leje. Ide do kibelka przez szary i skąpany w błocie świat. Leśne wiatowisko jest puste, ciche, słychac tylko krople przelewajace sie po liściach.


Tutejsze drzwi wychodka są chyba bramą w inny wymiar ;)


Gdy wychodze na parkingu jest chyba z 20 osob! Rozkładają na stołach żarcie, rozlewają koniak z flaszeczki. Jakas babka rozwiazuje pod drzewem krzyżówke (deszczu zdaje sie nie zauwazac). Inna gdzies dzwoni. Ktos szuka kibelka. Przyjezdzają jakies auta, dowożą pasażerów. Obok, wsrod ogromnych kałuż, stoi spory bus z napisem “Moskwa - Lipkan”. Tzn. ten napis nie jest na oknie, tylko leży na schodach. Bus blachy ma rumuńskie. Zagaduje babeczki, które za naszym busiem obierają jaja na twardo. Tak. Bus jest takiej relacji jak napis na tabliczce. Z Rosji do Mołdawii. Tu ma jeden z przystanków. Staje tylko po lasach i polach. Bo on nie ma prawa wjezdzac na dworce autobusowe. Ba! Nie wolno mu nawet wjezdzac do miast, a przynajmniej rzucac sie tam w oczy. Dlatego ma przystanki w miejscach ustronnych. Takich jak to. Kto ma wiedziec ten wie. Kto chce jechac to se da rade. Dwie babeczki akurat wracają z półrocznej pracy do Kiszyniowa, gdzie mieszkają. Jadą tym busem bo jest tańszy i szybszy (w lesie stoi chyba godzine). Chwile pozniej zaczepia mnie kierowca busa, pytając kim jestesmy, dokąd wozimy ludzi, dziwiąc sie, ze widzi nas tu po raz pierwszy. Gdy mu wyjaśniam sytuacje jest bardzo rozbawiony :)

Nie mam pomysłu co to byl za bus widmo, komu sie nie opłacił, ze musi sie ukrywać w lesie i czemu wsrod jego pasażerów panuje taka atmosfera wesołego pikniku.

Aha! Dziwność tego busa najbardziej wychodzi na samym koncu. Mimo obecnosci na parkingu koszy na śmieci, swoje śmieci zabierają ze sobą. Skrzętnie wszystko zbierają do siatek i chowają do busa. Nie jest to zachowanie zbytnio popularne w tej szerokosci geograficznej. Ba! Chyba przez pomyłke ale zabieraja tez nasz worek ze śmieciami, ktory stał oparty o ławke koło ogniska… Tak to puszka po polskiej sairze, importowanej z dalekiego wschodu, bedzie miala okazje zwiedzic w swym zyciu jeszcze Mołdawie ;)


cdn


1 komentarz: