sobota, 21 października 2017
Armenia cz.31 (okolice Spitaka)
Dzis suniemy w strone Spitaka. Pierwszy zabiera nas biznesmen z Giumri. Mowi, ze dziwnie sie poczuł jak nas zobaczyl przy szosie bo pamietal nas z wczoraj- jak łapalismy stopa w Haricz. A tu minał dzien, a my przy tej samej szosie, tylko w Saralandż, 5 km dalej. I jakos glupio mu sie zrobilo, ze nas juz wczoraj nie zabrał. Opowiadamy mu wiec, ze bylismy w miedzyczasie nad jeziorem i jest kupa smiechu. Gość przez 10 lat pracował w Rosji a teraz wrocil do kraju i zalozyl biznes. Ma 15 swoich taksowek i trzy sklepy. Cały czas wypytuje nas jak jest w Polsce- jakie obroty musi miec firma aby byc zwolniona z podatku, jakie sa plusy łączenia miedzy znajomymi swoich sklepow w sieci, czy zbyt nachalna reklama moze odstraszyc potencjalnych klientow, jakie gadzety u nas sie daje swoim pracownikom aby czuli sie zaopiekowani. Byly tez jakies tematy o wypozyczaniu za granicą samochodow na firme czy przedrukowywania faktur na inne nazwiska. Niewiele mozemu mu pomóc bo my sie kompletnie nie znamy na takich sprawach! Rozmowa jest tez utrudniona tym, ze kierowcy srednio co 15 sekund dzwoni telefon. On za kazdym razem go odbiera, rzuca 5 do 10 słow i sie rozłącza.
Kolejne złapane auto to stary kamaz z przyczepą, na ktorych jadą jakies żelazne i na oko cholernie ciezkie kontenery. Kierowca jak na Ormianina jest dosyc wysoki i potęznie zbudowany. Zwraca uwage tez ogromna blizna na piersi, jak jakis lej, wir...jakby przynajmniej dostał z armaty! Gość jest z rodzaju tych, ktorych raz sie spotka i nigdy nie zapomina. Z ktorymi nie ma mowy o 5 sekundach nudy. Na poczatku robi na nas niezbyt dobre wrazenie. Jest zbyt krzykliwy, bezposredni, za bardzo nabuzowany, jakby nadmiernie sie spoufalał. Ciezko jest mi powiedziec, ale pierwsze wrazenie bylo jakies odpychajace. Nie chce nam tez powiedziec jak ma na imie. Mamy zgadywac. Wymieniam wszystkie imiona ormianskie jakie znam- moze Arsen, Aszot, Ararat, Armen, Awed, Wartan??? Probujemy sobie przypomniec roznych spotykanych ludzi i jak ich wołali. Nie i nie. Wciaz nie tak. Tak nazywal sie jakis gieroj z czasow Wielkiej Armenii. Nie znam sie na historii. Kurde.. No to podpowiedz- trzecia litera “G”. Nadal nie wiemy. Kierowca sie wkurza, smieje, podskakuje, wali wielkim łapami po kierownicy, wygraza komus za oknem, cos nawołuje do telefonu. No ale jak ma imie wciaz nie wiemy. Ciagle padaja jakies podpowiedzi, ktore nic nam nie mowia. W koncu jedną z nich jest, ze tak mial tez na imie znany ormianski mistrz szachowy. Toperz zna sie na szachach- “chodzi o Petrosjana?”. No dobra, ale jak Petrosjan mial na imie to nie pamieta… W koncu zabawa zaczyna wygladac jak jakies “koło fortuny”. Odsłaniaja sie kolejne litery. W koncu udaje sie zgadnac- TIGRAN! Kierowca cieszy sie jak dziecko, trąbi do wiwatu i przytupuje. Z calej rozmowy, zabawy, zartow wychodzi obraz miłosnika czarnego humoru, czlowieka o ogromnym dystansie do siebie, do swiata, do wszystkiego. I jakis takich cechach stracenca, "skazanca oderwanego od stryczka", czy osoby smiertelnie chorej, ktora jest tu juz tylko jedną nogą, jakby chwilowym gosciem, jakby zawieszonym gdzies w niebycie, w innym wymiarze. To jakos widac i czuc z kazdego zdania, z kazdego ruchu. Miedzy ekspresją, agresją i opetancza wesołoscia jakby przebijał jakis dziwny smutek , zrezygnowanie, obojetnosc, pogodzenie z losem.
W miedzyczasie pojawiaja sie kłopoty z autem- palą sie hamulce tylnych kół. Bucha para, śmierdzi gumą tak, ze az zaczyna sie kręcic w glowie. Tigran co chwile wysiada, tzn. nie, on nie potrafi wysiadac, wyskakuje z samochodu jak z katapulty i idzie - nie on nie potrafi chodzic- biegnie w podskokach, na tył auta i przestawia tam cos przy kołach. Mnie prosi o trzymanie jakis dzwigni w kabinie, z ktorych oblewa mi rece gorąca woda. W miedzyczasie zatrzymuje nas policja. Jestesmy pewni, ze chodzi o kamaza i obłok czarnego dymu, ktory sie za nim ciągnie. A tu nie - kontrola trzezwosci i dokumentow. Na palona gume i strzykajacy wokól wrzatek nikt nie zwraca uwagi. Zatrzymujemy sie coraz czesciej. Tigran probuje wchodzic pod kabine, w ktorej siedzimy, za koła, do żelaznych pojemnikow, ktore wiezie. Zastanawiamy sie kiedy zostanie zgnieciony, przejechany, utopiony, spalony. Jednak wychodzi obronna reka z najbardziej karkołomnych swoich pomysłow. Tylne koła sie jednak nie zamierzaja przestac palic. Podjazd i zjazd ze stromej przełeczy o wielu zakretach nie pomaga w wyciszeniu i uspokojeniu zmeczonego autka...
Planujemy wysiasc w Spitaku przy skrecie na Giumri. Tigran mowi, ze sa dwa - jedno na przedmiesciach omijajace centrum a drugie w srodku miasta. Wybieramy to pierwsze- chyba latwiej bedzie cos złapac i nie wpasc w szpony taksowkarzy. Jest nawet tabliczka- Giumri lewo. Wysiadamy. Tigran patrzy na nas smutno. “Pewnie sie juz nigdy nie spotkamy. Szkoda. Bardzo was polubilem” a w jego oczach pojawiają sie łzy. Czarny zwarty obłok gumy, ulegajacej sublimacji, oddala sie w strone centrum Spitaka. Jakos robi mi sie smutno. Jakos tak cicho i pusto. Tez go polubilismy. Pewnie mowil prawde i juz nigdy sie nie spotkamy. Nie wiem czemu ale nie zrobilismy sobie nawet wspolnego zdjecia, nie wymienilismy sie numerem telefonu. Nie wiem dlaczego. Sa chyba ludzie, w towarzystwie ktorych zaczynamy sie czuc jak na jakims haju. Jechalismy razem niespełna godzine, a wrazen i emocji jak z przynajmniej całego dnia….
Skrecamy w droge na Giumri. Mijamy spory pomnik na wzgorzu, poswiecony ofiarom trzesienia ziemi w 88 roku.
Dalej droga coraz mniej przypomina obwodnice miasta czy w ogole cos, co gdziekolwiek prowadzi! Wchodzimy na jakies wysypiska, tereny poprzemyslowe, działki. Droga rozdziela sie na kilka mniejszych ale zadna z nich nie wykazuje checi przyblizania sie do glownej szosy.
Widzimy tą droge na Giumri - niknie na horyzoncie wchodzac do tunelu. Nie da rady pojsc na przełaj bo oczywiscie sa jakies wąwozy... Nie wiem- moze to jest alternatywna droga do Giumri, ktora prowadzi przez gory? Jest juz dosyc pozno, a mielismy plan dotrzec do klasztorku Cziczhavank koło wsi Szirakamut i tam spac. Ale błądząc po Spitaku jakos nagle opanowuje mnie jakas niechęc do tego miejsca. Od czasu do czasu mi sie zdarza, ze jakies miejsce, do ktorego planowalam jechac - zaczyna mnie nagle odpychac. Jakby cos hamowało, jakbym sie bała. Nie wiem czemu. I zwykle czuje wielką ulge gdy zrezygnuje z tego pomysłu. Z perspektywy czasu patrzac - w tym przypadku chyba dobrze. Z klasztorku bardzo niewiele zostalo… (zdjecie z googlemaps)
Gdy wracamy spowrotem pod gore w Spitaku, toperz nagle czuje szarpniecie za plecak. Odwraca sie - a tam uwiesiło sie dziecko, chyba dwuletnie. Pusto wokol a nagle na srodku ulicy pojawil sie taki maluch i czepia plecakow! Toperz strząsnął dzieciaka, ktory znikł bezszelestnie jak sie pojawil, tylko sie kurzylo za zakretem.. Przypomina mi sie "Ogniem i mieczem" i opowiesci o sysunach - dzieciach upiorach, ktore pojawiają sie koło mogił i kąsają za uchem podroznych.. A tu w Spitaku zgineły tysiące ludzi.. Szlag wie co bylo na tym pustkowiu przed trzesieniem ziemi. Dziecko akurat chyba bylo prawdziwe, ale jakos robi nam sie dziwnie i przyspieszamy kroku.
Juz przy glownej drodze zapoznajemy Anie z Samary. Kobitka jest bardzo sympatyczna i bardzo nam poprawia humor. Zaprasza nas w gosci. Problem jest jedynie taki, ze ona tu tez jest w gosciach u rodziny. Nie zaprasza nas wiec do swojego domu. Po pewnej przygodzie z Gór Samsarskich mamy pewien uraz psychiczny do tego typu zaproszen wiec dziekujemy i nie korzystamy. Byc moze byloby milo. A byc moze nie… Wymieniamy sie numerami telefonow i obiecujemy stawic sie w gosci, gdy kiedys trafimy do Samary.
Nie umiem robic zdjec z reki. Obie wyszłysmy okropnie. Glownie rozdeło nam nosy!
Na przelecz Pamb jedziemy busiem identycznym jak nasz! Tylko ten jest biały i wiezie mrozone kurczaki w skrzynkach, ktore powoli topnieja i moczą swoja zalewa wnetrze busia, tzn. rowniez nasze plecaki leza w tej brei pokurczakowej. Ale lepiej miec plecak w kurczaku niz musiec go targac pod gore.. Porównujemy z kierowca rozne parametry naszych busiów i robi sie nam bardzo tęskno, ze naszego przyjaciela tu nie ma z nami! Taki sam zapach, taki sam dzwiek! Na przeleczy sie okazuje, ze kierowca tu wcale nie jechal... Ze pojechał tylko dla nas, zeby nas podwieść.. Naprawde nie wiemy co powiedziec! Sa sytuacje, ktore po prostu zwalają czlowieka z nog..
Osiedlamy sie u Aweda, przy jednej z knajp pod przełęczą.
Stoi tu najprawdziwsze UFO!
Statek kosmiczny z tematycznymi malowidłami wewnatrz, wyscielony dywanem! Tu bedziemy spac, ze wzrokiem wbitym w galaktyki, pod czujnych okiem panow w skafandrach.
Przyknajpowy kibelek- duzy, przestronny, zamieszkały przez ptaki.
Widok z okna.
Wieczorem przyjezdza Awed z kumplami i domową wodka. Gawędzimy o zyciu, jak to zawsze w takich momentach. Co ciekawe w imprezie uczestniczy tez zaocznie dodatkowa osoba- przyjaciel gospodarza, ktory jest w szpitalu po powaznej operacji. Nie ma go osobiscie ale caly czas jest wsrod nas- podajemy sobie z rąk do rąk telefon i caly czas ktos z nas z nim rozmawia.
Gdy domowy specyfik sie konczy, ktorys ze znajomych wyciaga wódke “diengi”. W ich korkach zawsze siedza pieniądze. Zwykle 50 rubli. Ponoc czasem zdarzają sie wieksze nominały, acz nikt ze wspolbiesiadnikow osobiscie na takie nie trafil.
Do snu ukladnamy sie pozno. Nawet nie wiem, ktora jest godzina. Spi sie cudownie- klimatycznie, ciepło i zacisznie.
Nocą odwiedza nas mysz. Najpierw szelesci w workach, potem dobiera sie do jedzenia i wcina nam pół sera. Wieszamy wiec żarcie u sufitu. Zostawiam myszorkowi troche sera, odkrawam kawałek, ktory i tak jest pogryziony. Stworzenie jednak jest bezczelne. Ser wciąga a potem probuje podgryzac ręke toperza! Budzą go małe ząbki skubiace palec, jakby chciała sprawdzic “to sie nada na kolacje czy sie nie nada?”
Rano idziemy na wycieczke na pobliskie stepowe gorki. Sa tam owce, krowy, cykady i suche trawy skrzypiące pod butami. Dominuje kolor płowy.
A na górach nieopodal zdecydowanie prym wiedzie brąz!
Mijamy jakas niemiecką doswiadczalną hodowle lasu za drutem kolczastym, ktora chyba im sie z lekka nie udala ;)
Mini wąwoz wije sie przeciwleglym zboczem. Widac dokladnie, ze w rozpadlinie jest woda!
Fajna droga.. Idealna pod niwe!
Sprzet prawdziwego turysty! Klapek i parasola niestety nie mielismy :P
Wyłazimy na jakis szczyt. Ale jakos nic nam sie nie zgadza. Ani Spitaka nie mozemy wypatrzec (a chyba powinno byc widac miasto), sa tylko jakies rozrzucone po stepach spore wsie, ktore nijak przystaja do mojej mapy.
Alternatywnej drogi przez przełęcz Spitak tez nigdzie nie widac. Moze jedno i drugie schowało sie za jakas gore… ;)
Ale widoki sa ładne, wiatr owiewa nam pyszczki, słonko dogrzewa wiec jest bardzo miło!
Spotykamy rozne stworzenia. Nawet ich małe łapki niesamowicie chroboczą w wyschnietych na popiół trawach..
Wracamy na szaszłyki! A potem łapiemy stopa w strone Erewania tzn. łapie nam go babka z knajpy!
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz