czwartek, 19 października 2017
Armenia cz.30 (Mantasz)
Dzisiejszy plan zakłada dotarcie nad jezioro Mantasz. Jest to sztuczny zbiornik polozony na polnocny-zachod od Aragaca. Najchetniej bysmy tam dojechali stopem, bo jak slusznie przypuszczamy trzeba bedzie drałowac pod gore. Droga odchodzi na obrzezach wsi Saralandż i wyglada zupelnie nie po ormiansku. Jest z bruku. Pierwszy raz tu taką widzimy. Droga jakby zywcem przeniesiona z Dolnego Śląska czy lubuskich wiosek. Jak nasze ulubione wyboiste drogi wijące sie polami w rejonie MRU.
Rozsiadamy sie wiec na poboczu i czekamy. Czekamy. Czeeeeekaaaamy. Nic nie jedzie. Nic. Zero. Kurde, nawet rower czy osioł. Kompletnie nic. Mija godzina. Trzeba isc jesli nie chcemy tu zakwitnac i zapuscic korzeni.
W oczekiwaniu towarzyszy nam krzywy pomniczek. Zastanawiamy sie czy szybciej przyjedzie jakies auto czy pomniczek sie zawali ;)
Po drodze są rozne poidła i stada, ktore sie tam poją- owce, krowy.
Mijamy budyneczek. Na nocleg sie jednak nie nada- chyba ze warunki na zewnatrz bylyby na tyle niesprzyjajace, ze sąsiedztwo kilku dorodnych, roznokolorowych kup nie byloby problemem ;)
W dole widac inne ruinki, chyba wykorzystywane obecnie jako mieszkanie dla owiec.
Droga wije sie zakosami pod gore, widoki sa coraz ladniejsze.
Na jednej z przydroznych kęp spotykamy dziwne owady. Wyglada to jak skrzyzowanie pszczoły z nietoperzem i kolibrem. Ma z 5-10 cm dlugosci, spija nektar długą trąbką a jego skrzydła wydaja dziwny świszczacy dżwiek. Jak po powrocie udalo mi sie dowiedziec jest fruczak gołąbek. Długo obserwujemy te niecodzienne dla nas żyjątka. Ponoc w Polsce to tez mozna napotkac, acz nam nigdy sie nie udało.
Tu tez oczywiscie musi byc spalona góra. A jakze. Obowiazkowy krajobraz tegorocznej Armenii.
W oddali na jednej z gor widzimy budyneczek na szczycie. Chyba malenki kosciolek! Poczatkowo mamy zamiar tam isc jutro, majac w pamieci wyjatkowo klimatyczny nocleg w takim miejscu w gruzinskiej Dżawachetii.. Jednak po dluzszym namysle odpuszczamy tym razem- ze wzgledu na strach przed pozarem...
Juz niedaleko jeziora napotykamy bacowki- wagony. Pierwsza z nich nalezy do Liowy i Rozy.
Obok bacowek jest poletko uprawne, ogrodzone całymi autami tzn ich karoserią. Ponoc wszystkie z nich dojechaly w te gory o wlasnych silach i tu dokonały zywota. Nikt złomu tu nie woził. Dlaczego kilkadziesiat aut akurat tu postanowilo wydac ostatnie tchnienie? Jakos temat rozmowy zakreca w inna strone i do tego juz nie dane nam bedzie wrocic. Szkoda, bo rokowało jako ciekawa i tajemnicza historia. Cieszymy sie, ze dotarlismy tu piechotą i nie ma z nami tym razem skodusi. Bo bysmy sie o nią bali ;)
Strachy na wroble maja tu takie, ze ja bym sie tez wystraszyla przechodzac obok wieczorową pora ;)
Wraz z pasterzami spedzamy sporo czasu w przyczepie. Na stole ląduje domowy samogon i kupe pysznego żarcia. Ilosc i roznorodnosc jedzenia naprawde robi wrazenie. Pewnie wiele osob widzac bacowki wysoko w gorach by powiedzialo: “ale oni tam biednie zyją”. Zaręczam, ze wiele bogatych, zagonionych, z wielkich miast - tak sie smacznie, zdrowo i obficie nie odżywia! Mają tu kilka rodzajów sera, wędzonych mięs, ryb.. O owocach, warzywach i alkoholach juz nie wspomne...
Liowa akurat trzyma tylko krowy- ale za to sporo, sztuk chyba z 70. Bacowka jest sezonowa, jesienia zbierają caly majdan i schodzą w doliny.
Jeden z synow Liowy sluzy w Karabachu jako ochotnik. Twierdzi on, ze zycie prawdziwego Ormianina wlasnie tak powinno wygladac- obrona wysunietych na wschod placówek i walka o kazdy metr ziemi. Sporo wiec rozmow z gospodarzem dotyczy polityki, wojennych losow i ekspansji islamu.. Drugi syn ma mniej patriotyczne nastawienie- wyemigrował do Ameryki. Mieszka w dzielnicy gdzie sa sami Ormianie. Mają tam swoj kosciół, chaczkary i pieką lawasz. A wokol sa góry. Wszyscy mają prace, pieniądze i nie mają wojny. Ten taką Armenie wybrał. Liowa szanuje wybór obu synow, ale raczej ich nie rozumie. On teskni za Armenia w takim ksztalcie jak z czasow jego młodosci. Gdy wszyscy mieli prace, pieniedzy nie za duzo ale starczało na życie, a z Azerami zyli w zgodzie.
Liowa ma dwa psy, ktorych bardzo sie boimy. Przed gospodarzem czują respekt, ale słuchają go tylko gdy jest blisko. Gdy tylko sie oddali na 10 metrow w ich oczach pojawia sie jakis wilczy błysk. Jakis zew wolnosci i buntu- “czlowiek mi nie bedzie mowil co mam robic- i jak mam ochote użrec turyste- to go użre!!”
Potem pojawia sie pierwsze auto od rana. Jedzie rodzina Liowy, ktora mieszka kawałek dalej- nad samym jeziorem. Jest to caloroczny dom opiekunów tamy.
Gospodarz mieszka tu z zoną i dwuletnim synkiem. Zona pochodzi z Ukrainy, z Zaporoża. Synek ma na imie Dawid i strasznie przypomina mi kabaczka. Tez ma czarne oczka, jasną czupryne, rozwłócza ubrania po całym domu i uwielbia grac w kuku :) Gospodarz dzis akurat zajechał z cała ekipą. W tym domu dla odmiany pija sie koniak. Troche nam głupio, ze przy stole usługuje nam owa Ukrainka, ktora jest chyba w 7 miesiacu ciąży. Chce jej pomóc w kuchni- ale gospodarz szybko mnie usadza- jako zagraniczny gość jestem na prawach mężczyzn. Coz zrobic- takie mają tu zwyczaje. Ale czy nalać mi koniaku to sie jednak pytają toperza ;) Zwraca tez uwage obecnosc innej, starszej kobiety. Jest ona otoczona przez facetow sporym respektem i cały czas siedzi z nami. Praktycznie to z nią głownie gadamy. Nie wiem kim ona jest dla gospodarza.
Na scianach mają tu duzo zdjec z roznych imprez, wiec czuje sie troche jak w domu ;) Mają tez smutniejsze akcenty np. zestaw zdjec poleglych w Karabachu, w tym ojca gospodarza… Rozmowa przy stole nie do konca sie klei, bo gospodarz glownie rozmawia ze znajomymi, ktorych przywiózł. Rzecz jasna rozmowa toczy sie po ormiansku i nijak nie mozemy sie do niej włączyc. Nasze uczestnictwo glownie ma polegac na jedzeniu (a juz od Liowy prawie wytoczylismy sie jak dwie kule napelnione smakołykami) i piciu koniaku, coraz bardziej nalewanego od serca. Początkowo proponują nam nocleg w przybudowce przy domu (co jest calkiem niezlym pomysłem). W miare oprozniania kolejnych kielichow dowiadujemy sie, ze jednak bedziemy spac w domu, w ich łóżkach, a pic bedziemy do północy. Dochodzi chyba siedemnasta. Kazda taka deklaracja spotyka sie ze zmęczonym wzrokiem ukrainskiej żony, ktora co chwile donosi kolejne koniaki. Wiadomo tez kto bedzie ścielił łozka… Nie chcemy naduzywac goscinnosci. Udaje nam sie wywinac od dalszego oprozniania kielichów. Wyglaszam mowe o naszej opetańczej miłosci do przyrody, dzikich gór, noclegów na chłodnych stepach wsrod szakali i planowanym od lat noclegu z widokiem na Aragac. Łykneli. Nie będą na nas źli. Zobowiązuja nas jedynie stawic sie na poranną odprawe. Ukrainka po raz pierwszy sie do nas usmiecha…
Idziemy spac na pobliską górke, gdzie upatrzylismy sobie ruinke. Na widoki tez nie mozemy narzekac.
Nasz domek na dzisiejsza noc!
Oprocz budyneczku jest tu kolejna bacówka- namiot. Koło niej kręci sie młody chłopaczek, ktory szuka swojego psa i gada tylko po ormiansku. Mamy nadzieje, ze chlopak znajdzie psa, zanim pies znajdzie nas…
Gdy zapada noc w dole ukazują sie światła jakiegos duzego miasta. Za dnia było takie mgliste powietrze, ze nic takiego nie bylo widac! Rzut oka na mape sugeruje, ze musi to byc Giumri! Oprocz łuny miasta znów widac w dole pożary. Chyba z trzy miejsca. Spore dymy pojawiają sie tez od strony Aragaca- calkiem blisko, zaraz za namiotem pasterzy. Chwile pozniej gasną. Co to za popierdzielony rok????? :(
Namiot stawiamy znów na betonie, w otoczeniu solidnych scian. Uspokaja nas to, ze pasterze upieką sie jako pierwsi ;)
W naszym domku mieszka sporo ptaków. Ściany chronią nas takze od wiatru, ktorego solidne podmuchy zrywaja sie zaraz po zmroku. To nie bedzie ciepła noc…
Poznym wieczorem, gdy juz układamy sie spac, przychodzi drugi pasterz z namiotu. Zaprasza nas do siebie, na szaszłyki, bimber i spanie w łózkach. To bardzo miłe z jego strony, jednak problem polega na tym, ze do kolesia nie dociera odmowa. Nie rozumie odpowiedzi “nie dziekujemy, idziemy juz spac”. Jest namolny, probuje nas przekonac do złozenia namiotu. Przez pół godziny mu tłumaczymy jedno i to samo. W koncu obiecujemy przyjsc rano i w koncu odpuszcza. Uffff… Ukladamy sie do snu w zaciszu betonowych scian a wszedzie wokol wyje wiatr…
Rano naszego pasterza nie ma. Jest tylko jego niegadający kolega, ktory własnie zagania owce.
Nie wiemy gdzie podział sie nasz wieczorny upierdliwy znajomy i czy w ogole byl z tego namiotu, czy moze akurat wracał z knajpy w innej czasoprzestrzeni i dziwne zawirowanie tu go wypluło zupelnym przypadkiem ;)
Na dole tez nie zastajemy gospodarza. Wypijamy tylko kawe z kobitami. Przy tamie nie bylo jednak spokojnego wieczoru. Przyjechał o poznej porze jakis Rosjanin na rowerze, pili do rana a gość o świcie wsiadł na rower i pojechał dalej. Na tym etapie troche nam szkoda, ze nie zostalismy, choc zapewne w piciu bysmy nie dotrzymali im kroku...
Aha! Miało byc przeciez o jeziorze… Jezioro prawie wyschło. Jakos tak wyszło, ze do niego nawet nie podeszlismy. Widzielismy go z gory, z daleka. Faktycznie w tym stanie napelnienia nie wygladalo jakos imponujaco...
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz