Na wjezdzie do Oni wita nas dawny kołchoz z bardzo ciekawa konstrukcja- jakby jakis rodzaj pieca?
Zwraca uwage nazwa glownej ulicy miasteczka. Zwlaszcza w wydaniu angielskim na reklamowych plakatach wyglada jakos tak dziwnie- w formie "Stalin street". Ale z drugiej strony moze nie powinno dziwic- skoro nawet w Paryzu maja stacje metra "Stalingrad: ;)
Caly dzien byla piekna pogoda ale ledwo wjechalismy do Oni to luneło. Chyba tu jest taki klimat, ze codziennie wieczorem pada. Szukamy hostelu ktory ktos nam kiedys polecal, ze smaczne jedzenie tam daja. Jak sie okazuje ow hostel Gallery jest drogi jak skurczybyk, dwa razy tyle kasy chca co w innych miejscach np. w Swanetii- juz sie nie dziwie, ze mozna sie tu kąpac w jedzeniu i winie. Obiekt poza tym jest klaustrofobiczny i potwornie zapchany turystami. Nawet jakbysmy chcieli zostac to nie ma miejsc nawet w szopie. Gospodarz dosc nachalnie wciska nam do rąk swoje wizytowki, folderki, poleca przyjechac za jakis czas i koniecznie wczesniej rezerwowac telefonicznie lub mailowo miejsca. Po czym probuje nas ciagnac aby oprowadzic po swoim hotelu i poczestowac winem (po czym szybko dodaje, ze wino kosztuje 20 lari). Nie mam nic przeciwko kupowaniu wina, ale gdy ktos wyraznie uzywa slowa "zaprosic", "poczestowac" a potem wyjezdza z cena- budzi to moj gleboki niesmak... Gdy pytamy go o inne miejsca na nocleg w miescie mowi, ze nie wie, ze chyba nic nie ma. Mieszka tu i nic nie wie? Ani kto wynajmuje pokoje, ani gdzie mozna dogodnie rozbic namiot? Rozumiem, ze wlasciciele obiektow noclegowych nie lubia polecac konkurencji- ale jesli sami nie maja miejsc? Gosc z pozoru wydawal sie mily ale chyba jednak taki nie jest.. To jego “nie wiem” to takie “albo spisz u mnie albo spier***”. Do rozmowy włącza sie przechodzacy obok anglojezyczny turysta. Mowi, ze rok temu spal tu u jakiejs babki- dwie przecznice dalej, tlumaczy nam dokladnie jak dojsc. Gospodarz widac, ze jest wsciekly. Nie wiedzial o tym, ze kilkset metrow dalej jest drugi hostel? Rozumiem, ze kogos omami forsa, ale mimo to czlowiekiem mozna by pozostac…
Dzieki prostej instrukcji turysty znajdujemy nocleg bez problemu. Obiekt jest tanszy i bardziej przestronny. Ogrodek opleciony winorosla i kwiatami.
Najbardziej urzekla mnie łazienka. Na pierwszy rzut oka normalna, nowoczesna, czysta, wykafelkowana. Ale chwila.. ten zapach! Jakby ogniska, jakby kominka, jakby żywicy i dymu? I ten dzwiek! Trzaskajacych gałązek i buzujacego ognia w kominie! Pierwszy raz widze taki “bojler”! Pierwszy raz mam okazje siedzac w wannie dokladac do pieca! Piekna sprawa! Drobny szczegol a moze tak ubarwic pobyt!
Podoba mi sie tez rozmiar i asortyment spizarni!
Od razu tez przechodze do sedna sprawy w rozmowie z gospodynia- transport na przelecz. Dowiaduje sie, ze nici z mojego sprytnego planu- tu nic sie nie da zrobic. Przelecz Mamisońska nie dosc, ze lezy na granicy gruzinsko-rosyjskiej, to na domiar zlego wlazi tam jeszcze cienki bo cienki ale jęzor Osetii Poludniowej. Ponoc nie ma szans dojechac bo stoja tam ruskie sołdaty. Nikt z miejscowych znajomych gospodyni tam nie pojedzie, aby nie narazic sie na aresztowanie czy inne posądzenie o terroryzm. I nie jest to kwestia kasy. Na tym etapie jeszcze sie nie poddaje, wierzac, ze babka po prostu dramatyzuje albo nie ma znajomosci i wstydzi sie przyznac.
Kolejnego dnia jedziemy w strone Szowi. Zawsze ciut blizej “mojej” przeleczy. Mam przed oczami jej zdjecie - kilka rozpadajacych sie bud i morze gor... Juz nie pamietam gdzie go widzialam i z jakich lat pochodzilo, ale bylo podpisane "Mamisonskij perewał". Ta przelecz to jedno z niewielu miejsc gdzie jezdna droga przelamuje sie przez glowny grzbiet Kaukazu, wspinajac na prawie 3 tys metrow. Liczylam sie oczywiscie z tym, ze skodusią tam nie wjedziemy. Ale myslalam ze terenowe taxi znajdzie sie bez problemu... Wyjazd “na dziko” do cieplych zrodel Kelbadzaru dwa lata temu troche nas rozzuchwalil. Co tam granice- zwlaszcza takie nieuznawanych republik. Wierzylismy i teraz w nasze umiejetnosci negocjacyjne i w to, ze w tych rejonach swiata nie ma rzeczy niemozliwych- tylko maja swoja cene..
Przy drodze z Oni do Szowi szukamy zrodel mineralnych. Ponoc jest ich w rejonie duzo, ale nigdzie nie udalo sie zasiegnac informacji ile i gdzie one sa dokladnie. W wiosce Ucera stoja tabliczki kierujace w strone rzeki, na jednej napis, na drugiej cos namalowane co moze byc zrodlem. Schodza w dol schody. Nad rzeka stoi wiata biesiadna. Obok blotniste jeziorko ktore bulgocze i faktycznie zapodaje aromatem siarkowodoru. Jakas babka czerpie kubeczkiem i pije.
Kawalek dalej jest skret na zrodla Gverita. Znaki drogowe informuja tez, ze jest tam skrzyzowanie z droga podrzedna. Jezdzimy kilka razy tam i spowrotem. Nie widzimy zadnej drogi. Jest tylko sciezka, ktora przekracza rzeke bujaną kladką dla pieszych. Dosc solidna jak na te rejony wiec chyba musi dokads prowadzic. Dalej pod gore pnie sie sciezynka z drewniana porecza. Za zakretem jest plastikowa rura sikajaca wodą. Woda bez zapachu i smaku. Poręcze sie koncza, droga dalej wali w gore. Czy to byly zrodla? Czy 5 km dalej? Cos nam nie idzie dzis to szukanie ;)
Droga do Szowi jest szutrowa ale dosc dobra, skodusia daje sobie rade bez problemu.
Przejazd uatrakcyjniaja wodospady i małe tuneliki
Co chwile odslaniaja sie widoki na kolejne postrzepione szczyty ogromnych gor, ktorych nieraz splywaja jezory lodowcow.
Tu cos w stylu pieninskiej Sokolicy! Rzeka jest, gory są, pokrecona sosna rowniez. Tylko nie ma szlaku, tlumu, barierek, biletow i innych dupereli psujących klimat gor...
Mijamy ryczace potoki o barwie szarej lub zielonkawej i temperaturze zblizonej do lodu. Tutejsze strumienie maja charakterystyczny zapach- taki jakby trochu mułu, jakby ziemi na wiosne, jakby powietrza po burzy?
A tu chyba bylo jakies cieple zrodlo- bo ow rudo-brazowy potoczek byl taki letni- co w porownaniu do “szarej rzeki” znaczylo ze prawie parzył! Moczenie nóżek bylo wiec przyjemne!
Nie chcialabym widziec tej rzeki po solidnych deszczach albo roztopach!
A tu łączka, ktora upatrzylismy sobie na biwak.
Mijamy tez wyschniete zrodla mineralne.
Sa tez drogowskazy! I wszystko jasne! :P
Mijane wioski Glola i Szowi sa dosc dziwne. Na pierwszy rzut oka male, zapadłe, jakby prawie wyludnione. Nigdzie nie mozna tez kupic piwa w objetosci mniejszej niz butla dwulitrowa. W sklepiku prawie nic nie ma. Za to turystow jest sporo, auta sie wszedzie kłębia. Stoja tez co chwile dosc nachalne reklamy jakiegos wypasnego hotelu.
Na obrzezach Szowi zostawiamy skodusie. Nawet nie to, ze dalej nie da rade pojechac. Ale mamy chytry plan. Sporo aut jedzie dalej. Chcemy łapac stopa. Moze choc na szlaban? Moze jacys pogranicznicy beda jechac? Wszystkie mijajce nas samochody jada tylko kawalątek za Szowi na biesiadki “na przyrodzie”. My pniemy sie dalej, gdzies w duchu liczac po cichu na rzecz niemozliwa...
Na jednej z pobliskich gor stoja jakies ogromne anteny
Przerwa na zapoznanie z bulgoczacym źródełkiem
Docieramy do przeciecia sie drogi z wartkim strumieniem… Przez chwile droga i potok to jedno... To by byla ostateczna bariera antyskodusiowa..
Ktos zbudowal na potoku prowizoryczna kladke, jednak nie mamy odwagi na nia wejsc ;)
I wtedy pojawia sie dziadek. Turysta. W klapeczkach, bez plecaka czy nawet malej siateczki. Mowi, ze tam za 2 km jest duzy namiot i jego znajomy sprzedaje miod. Za miodem juz nic nie ma, jest tylko gruzinski post gdzie wszyskich zawracaja. Dziadek byl na przeleczy dwa razy. Ale juz dawno temu “w czasach gdy zesmy tutaj w regionie zyli wszyscy w zgodzie”. Po czym dziadek wlazi do strumienia i jak gdyby nigdy nic przechodzi przez niego i idzie dalej. Jakby szedl chodnikiem w srodku miasta. Nawet spodni nie podwinal skubany! Dziadka nie porwalo to i my sciagamy buty i zaglebiamy sie w nurty.
Czegos podobnego jeszcze nigdy nie spotkalam. Chodzenie po lodzie czy sniegu daje chyba wieksze wrazenie ciepla. Po kilku krokach nie czuje juz ze woda jest zimna, zaczyna mnie parzyc jakbym oblala sie wrzatkiem, po kilku kolejnych przestaje czuc nogi wogole. Nie wiem czy tak wlasnie wyglada roznica jak potok nie plynie ze zrodla ale z lodowca, ale to jest jakas masakra! Buty ubieram z trudem, dziwnie sie je naklada na takie stopy z drewna, zupelnie bez czucia. Obok lezy kamien, w ktorym sie odcisnal jakis zwirz
Za potokiem podchodzimy na niewielka gorke, ogladamy sie za siebie i.. tracimy zapal do dalszej wedrowki.. Pol nieba spowija szaro-czarna chmura, ktora pozera kolejne gory.. Na dodatek rozlega sie grzmot, ktory nawet czuc jako lekka wibracje pod stopami. Jeszcze sie nie spotkalam nigdy z tak radykalna zmiana pogody. Pstryk i jakby inny dzien. Gdy rozmawialismy z dziadkiem swiecilo slonce! Ale tez nieczesto bywam w gorach o takiej wysokosci.. Widac rzadza sie swoimi prawami..
Ze burza w gorach jest nieprzyjemna to wiadomo.. Ale jak poleje i ten potok wzbierze to juz nie wrocimy.. Zatem odwrot.. I znow lodowate odmety, ktore wydaja nam sie bardziej rwace niz 5 minut wczesniej… Do skodusi i tak docieramy w strugach deszczu. Leje az do Oni, wiec nasze upatrzone z rana potencjalne miejsca noclegowe sporo traca na swej atrakcyjnosci.
Mijamy ciekawe skały wiszące nad droga i potokami
Ktos kiedys cos tu napisal..
Kolejnego dnia jedziemy szukac gejzeru. Kiedys gdzies widzialam zdjecie z Oni- szkielet sporego budynku a obok tryskajace zrodlo. Nic takiego w miasteczku nie zauwazylismy. Gospodyni mowi ze trzeba jechac “po starej tbiliskiej drodze”. Wszyscy tu tak na nia mowia. O tej drodze, ktora jezdzilo sie niegdys do stolicy. Przez Cchinwali. Teraz droge przeciela osetyjska granica, wiec prowadzi tylko do kilku malych wiosek. Ponoc jeszcze w 2007 roku jezdzil tedy autobus z Oni do Tbilisi. Niby Osetia byla juz zbuntowana, ale powoli jakies kontakty sie wznawialy, Osetyjczycy ze wzgledow ekonomicznych coraz czesciej chcieli jezdzic do Gruzji na handel. “Ale potem Miszka dal sie pieknie sprowokowac Ruskim i sie skonczylo do dupy dla wszystkich”- tak opowiadaja o sprawie Murman i Zurab- dwaj wojskowi nocujacy na tej samej kwaterze co my. Chlopaki sa chyba jakas rodzina gospodyni a na codzien pilnuja posterunku za Szowi. “Pilnujemy i mysz sie nie przeslizgnie. Nie trzeba nam jakiejs miedzynarodowej afery. Dalej zaczyna sie “dzika ziemia dzikich ludzi””.... Jeden z wojskowych rozmysla, drapie sie po glowie i w koncu mowi mi na ucho- sluchaj- jesli bardzo ci zalezy na tej przeleczy i masz duzo kasy- jedz przez Rosje. Od tamtej strony bedzie ci latwiej....
Pozostaje nam wiec szukanie zrodel przy “starej tbiliskiej drodze”. Dawna glowna trasa a teraz bardzo boczna droga donikad. Asfalt powoli wiec zjada roslinnosc..
Za pierwszym podejsciem przegapiamy gejzer. Jedziemy daleko za Oni i nic nie widac. Przed nami otwiera sie zielona dolina pelna gor, z rzadka usiana pojedynczymi domami.
Dopiero jakis gosc tlumaczy nam, ze trzeba sie kierowac na baraki w dole, schody w rzece i porzucone stalowe baniaki. Teraz trafiamy jak po sznurku.
Kiedys stalo tu cos wiekszego, widac fundamenty sporych budynkow. Nie wiem czy rzeka zmienila bieg czy z zalozenia te schody mialy sie znajdowac w jej nurtach?
Jeden z pobliskich baraczkow jest zamieszkany ale nie udaje sie nawiazac kontaktu z jego mieszkancami.
Zaraz obok jest rura obrosnieta kolorowymi naciekami i plująca aromatyczna wodą. Spod gejzeru odplywa rudy potoczek.
Nie wiem czemu jakos sobie ubzduralam, ze ta woda bedzie ciepla. A jest tylko mineralna.. Toperz sie kąpie, kabak tez radosnie pluska nozkami. Ja chyba poczekam na prawdziwe cieple zrodla. Wokol dogodne miejsca biwakowe, wielu miejscowych przyjezdza tu na pikniki. I ten koles z hostelu o tym miejscu na namiot (5 minut za miastem) tez niby nie wiedzial????
W Oni ide jeszcze na targ. Spotykam tam grupe zagubionych Polakow, ktorzy chcieli jechac do Swanetii, ale taksiarz przekonal ich, ze tu tez jest ladnie a wezmie mniej za kurs. Teraz sa wsciekli bo “tu nic nie ma”. Z hostelu oczywiscie wylecieli na bucie, z informacja, ze innych noclegowni i knajp tu nie ma (knajpy mysmy tez nie znalezli). Na targu ponoc nie moga sie dogadac i nic kupic a sa glodni. Dwie dziewczyny maja miny jakby wlasnie chcialy kogos zamordowac, dwoch chlopakow tez desperuje. Jeden chlopak z ekipy jest w miare radosny, cieszy sie, ze kupil bukłak z winem i probuje reszte jakos rozruszac, ze przeciez jest fajnie, wokol sa gory i moga tu spedzic mile dni. Widzac miny pozostalych nie wiem czy uda mu sie zarazic ekipe swoim optymizmem. Pomagam im zrobic zakupy, daje namiar na kwatere gdzie spalismy, opowiadam o zrodle, a jedna z dziewczyn ma do mnie pretensje, ze wlasnie probuje jej poderwac chlopaka (tego wesolego). No coz- ja nie jestem zagrozeniem, ale biorac pod uwage jej zachowanie, nie byloby dla mnie dziwne gdyby ją zostawil po tym wyjezdzie albo nawet w trakcie....
Robimy jeszcze rundke po miescie, zwiedzamy opuszczona szkole sluzaca obecnie bydelku jako schronienie przed sloncem lub deszczem.
Zagladamy do dzielnicy z domkami uchodzcow (chyba bardziej im sie powiodlo niz tym z Ckaltubo).
Rzucamy tez okiem na cmentarzyk na obrzezach miasta.
Wpadamy tez na jakas swiatynie. Nie wiem jakiego wyznania - ale na szczycie kopuly ma osmioramienna gwiazde. Takowa ponoc jest symbolem chaosu i uzywaja jej zwolennicy okultyzmu i magii ;)
Jakis opuszczony zaklad przemyslowy ogradza parkan z groznymi tabliczkami
Gdy wyjezdzamy z Oni dwie godziny pozniej grupka pieciu Polakow dalej siedzi pod tym samym drzewem, zbita w ciasny krag i wygladaja jakby sie bali calego otaczajacego swiata a przynajmniej pragneli za wszelka cene sie od niego odgrodzic. Nie znam ich dalszych losow....
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz