Kolejny na trasie naszej wycieczki jest Dubrownik. Aby do niego dotrzec musimy dwukrotnie przekroczyc granice jako ze chorwackie wybrzeze jest przerwane przez terytorium Bosni. Ziute i Grzesia puszczaja bez problemu. Nam chorwacki pogranicznik wskazuje boczna zatoczke- bedzie kontrola. Zaglada do srodka skodusi, kaze podnosic rozne klamoty. Zaznajamia sie z kitka. Patrzy dziwnie na dechy ciagnace sie od przednich siedzen az po tylna klape. Potem interesuje go tez bagaznik. Odskakuje jak oparzony od pudelka z jezowcami, krabami i muszlami. No jechalo zamkniete na sloncu na tylnej szybie to chyba jasne ze jak sie je nagle otworzy to robi puf! roztaczajac zapach zdechlej ryby o intensywnosci takiej ze kazdemu zakreci sie w glowie ;)
Pyta czy przewozimy konopie (rzucajac okiem na wygrzewajaca sie na półeczce miete i rozmaryn z kamieniolomu pod Splitem. Na koncu jezyka mam “panie to nie Kirgizja czy Armenia, tu przy drodze nie rosnie” ale gryze sie w jezyk. Pogranicznik wpada na kolejny rewelacyjny pomysl! A jakies medykamenty macie? No mamy apteczke podreczna, taka normalna jak w podroz sie bierze. Coby sie ratowac jak zlapie sraczka, goraczka albo bol zeba. Nie wystarcza- trzeba pokazac. Ciagne wiec kosmetyczke o wielkosci ktorej nie powstydzila by sie zadna elegancka dama robiaca makijaz piec razy dziennie. Na twarzy pogranicznika widac rozpacz “po co ja do cholery pytalem? No wiec wyciagam kolejne woreczki… To na bol, to do ssania na gardlo, to na sraczke, to na sraczke bakteryjna, to antybiotyk, to tez antybiotyk ale inny, to na alergie, to na pecherz moczowy, to witaminy, to na odpornosc. To masci: na parchy, na uczulenie, na skrecenie, przeciwzapalne… itd. Po minie pogranicznika smiem przypuszczac ze ani medycyna ani farmacja nie naleza do jego ulubionych dziedzin nauki. Ostatecznie zaden lek nie zbudza jego podejrzen na tyle duzych zeby nie chciec mnie wypuscic ze swojego kraju i narazic Boga ducha winnych Bosniakow na otrucie, jako ze zamierzam wjechac wlasnie na ich teren. Tzn nie- loperamid wzbudzil jego mniej cieple uczucia i oddalil sie z nim do budki. Nie wiem czy w celu sprawdzenia w necie ulotki,czy pokazania wszem i wobec ze nie opierdziela sie na zmianie. Po chwili wraca oddaje listek, mowi ze wszytsko ok i mozemy jechac. Chyba myslal ze oddalimy sie z radoscia blyskawicznie.. Ale nie ma tak dobrze kolego! My jeszcze chcemy pieczatki do paszportu na pamiatke!!!!! Co za glupi zwyczaj niewbijania pieczatek na granicy! Za kazdym razem musimy sie prosic!
Nie wiem czy kontroluja tu co dwudzieste auto czy wdzieczna skodusia albo nasze usmiechniete geby wydaly sie szczegolnie podejrzane.
Na kolejnej granicy obywa sie juz bez przygod.
Dubrownik wita nas upalem. Poczatku lazimy jakimis bocznymi uliczkami pelnymi kotow i schodkow. Jest tu calkiem przyjemnie, nie ma tlumow, jest sporo poplatanych kabli.
Pozniej wlazimy w czesc turystyczna i natychmiast dostajemy jak obuchem w łeb. Tlum, scisk, wrzask, wjezdzajace w tylek autokary, klebiacy sie ludzie mamroczacy wszystkimi chyba jezykami swiata. Jakos odwyklismy od tego przez ostatni tydzien, bywajac w jakiejs zupelnie innej Chorwacji. Jest tu to co wszedzie- malarze karykatur, papugi do zdjecia, siekierki z napisem “Dubrownik” produkowane pewnie w tej samej czesci Chin co nasze goralskie spod Zakopanego.
Zjadamy pyszne lody zakupione u sprzedawcy ktory postanawia do nas mowic po polsku “prosze, dziekuje, do zobaczania, smacznego, milego dnia, wracajcie ponownie do Dubrownika”
Probuje tez znalezc pamiatki- koszulke, magnesik i naklejki na skodusie. Wszedzie jest tego istne zatrzesienie i wylewa sie wrecz ze straganow. Wszystkie kolory teczy, rozne ksztalty, materialy, wydawaloby sie ze kazdy znajdzie cos dla siebie. Ja mam jedno zyczenie- zeby napisy byly po chorwacku. I tu zaczyna sie problem. Takie wydumane żadania z gory sa skazane na porazke lub wielogodzinne przekopywanie ton plastikowych gadzetow. Ratunku! ludzie- wy naprawde nie macie swojego jezyka? widac Chorwacja jest kolejnym anglojezycznym krajem gdzie miejscowi z wielkim wstydem zapomnieli jak gadac po swojemu. Wszedzie tylko “with love from Croatia”. Staram sie nie poddawac - pytam o to wszystkich sprzedawcow, ale patrza na mnie jakbym chciala krokodyla w buraczkach. W koncu udaje sie znalezc kompromis tzn. pamiatki z samym napisem Dubrownik, ktory na szczescie w kazdym jezyku brzmi tak samo…
Idziemy tez do knajpy, milej cienistej, ukrytej w waskiej kamiennej uliczce, ale chyba najdrozszej w okolicy.
Albo mysmy taka potrawe wybrali ;) Fakt jest jednak niezaprzeczalny ze danie jest ogromne i smakowite- zawiera w sobie chyba wszystkie okazy zyjace w morzu, ktore na tyle wolno uciekaja ze ludzie sa w stanie je zlapac. Mi najbardziej smakuja osmiornice. Najdziwniejsza jest ogromna krewetka, ale ona chyba jest do zabawy i ozdoby, bo miesa to tam jest niewiele.
Potem idziemy obejrzec twierdze, ktora jest calkiem ladna ale nie jest opuszczona jak wszystkie zwiedzane ostatnimi czasy miejsca. Ogladamy wiec wielkie mury z zewnatrz, bo zeby wejsc do srodka trzeba duzo zaplacic a poza tym mozna zostac zadeptanym
Jest tez drugi jakby fort polozony dla odmiany nie nad morzem tylko na wysokiej gorze. Pewnie sa stamtad fajne widoki ale nam sie jakos nie chce tam wdrapywac (ani korzystac z kolejki..)
Gdzieniegdzie mozna podpatrzec normalne zycie Dubrownika toczace sie obok wielkiego turystyczno komercyjnego szału.
Udaje sie odnalezc i odzyskac skodusie porzucona gdzies na jakis podziemnych kilkupietrowych parkingach. Nawet teraz jest tam tloczno- nie chce wiedziec jak tu wyglada w sezonie. Wogole wjezdzajac na ten parking mamy smieszna przygode. Gdy juz jestesmy w tunelu rozlega sie bardzo nieprzyjemny metaliczny dzwiek. Za chwile znow powtorka. Bardzo dobrze znamy to dzwiekniecie- podobnie robilo podwozie skodusi na mostach i wybojach na drodze Kałusz-Osmołoda, na chwile przed peknieciem półoski i wypadnieciem na asfalt skrzyni biegow. Zatrzymujemy sie wiec na slimakowatym zjezdzie hamujac na chwile ruch. Toperz zaglada pod skodusie- nic nie wisi. Jedziemy dalej, znow dzwoni. Na szczescie Grzes nas uswiadamia co sie stalo- antena CB! Normalnie z nia nie jezdzimy wiec nie jestesmy przyzwyczajeni ze cos dynda 3 metry nad ziemia a tu stropy niskie i jakies rury z sufitow wisza!
Oddalamy sie powoli od ruchliwego i zatloczonego miasta. Z oddali wyglada ono zupelnie inaczej- cicho i spokojnie- postrzepione wybrzeze, czerwone dachy i male falki rozbijajace sie o potezne mury przybrzeznej twierdzy.
Dzis dalej na trasie mamy kolejny kurort. Jednak zupelnie inny, taki z przeszlosci, ktoremu czas zupelnie odmienil los.
W latach 50tych powstał tu ogromny wojskowy kompleks wypoczynkowy, na potrzeby oficerow Jugoslawianskiej Armii Ludowej i ich rodzin. Został uznany najlepszym i najbardziej luksusowym w Jugosławii. Zainwestowano w niego ponad miliard dolarów, a w tutejszych hotelach mogło spędzać wakacje ok. 2 tys. osób. Swoją prywatną willę posiadał tu nawet Tito. Losy osrodka sa takie same jak wiekszosci juz odwiedzonych przez nas willi , hoteli i baz wojskowych. Miejsce tetnilo zyciem przez kilkadziesiat lat bedac duma zjednoczonej Jugoslawi. Potem smierc Tito, lekkie podupadanie za duzego i nie do konca potrzebnego kompleksu. Potem wojna, zajecie duzych budynkow na wojskowe cele, wzajemne strzelanki, plądrowanie i demolka. (Kupari juz w 91 roku zostalo ostrzelane z morza, potem trafilo w rece Serbow. Dopiero rok pozniej Chorwatom udalo sie odzyskac teren tej zatoki.) Potem nowe czasy i nieoplacalnosc remontu zbyt zniszczonych obiektow, nie do konca wyjasnione prawa wlasnosci. I w koncu zblakani turysci z dalekiego kraju ktorzy wlasnie tego na swej drodze szukaja!
W skład kompleksu wchodzi sześć hoteli: Mladost, Grand (najstarszy z roku 1920), Goricina, Pelegrin, Kupari i Galeb.
Obecnie ponoc okoliczne wladze probuja sprzedac ten caly teren prywatnym inwestorom , ale na szczescie poki co im sie to nie udalo…
Gdy zajezdzamy tu w niedzielne sloneczne popoludnie mamy wrazenie dziwnego kontrastu! Z jednej strony puste otwory okien, postrzelane sciany i wyjaca na wietrze falista blacha. Z drugiej- wszedzie kupa ludzi! Zalegaja plaze, deptaki, pobliski park. Spacerowicze, rybacy, zakochane pary, biwakujace cale rodziny, imprezujacy przy flaszce, plazowicze lapiacy ostatnie promienie slonca. Niby wiekszosc ludzi twierdzi ze lubi wypasione hotele, odpiglowane sterylne skwerki, trawe z rolki, plastikowe drzewka i drinki z palemka. Ruiny? polamany beton? zdziczaly ogrod? A fuj! Paskudne i przygnebiajace! A tu Kupari zdaje sie byc tego zaprzeczeniem. W cieniu opuszczonych gmachow i zdziczalej roslinnosci cale dziesiatki ludzi milo i z wlasnej woli spedzaja swoj wolny czas. I wlasnie tu a nie gdzie indziej.
Kilka duzych hoteli przytlacza swoja molochowatoscia.
Ciezko mi sobie wyobrazic jak to wygladalo jak te wszystkie hotele byly zamieszkane przez wypoczywajacych i oni wszyscy potem szli plazowac.. Chyba nie mieli najmniejszego cienia szans zmiescic sie na tutejszej, niewielkiej plazy. Nie wychodzili z hoteli? jeden drugiemu siedzial na glowie? nigdy calosc kompleksu nie byla obsadzona?
Poczatkowo chcemy spac na ktoryms z tarasow jednego z molochow. Ale ta chec szybko nam mija. Jakas grupa wyrostkow wylazla na dach i rzucaja kamieniami w pogiete blachy dachow kilka pieter nizej. Blachy wydaja straszliwe dzwieki, czasem slychac tez trafienie w jakies szklo. Gowniarzy wybitnie to cieszy, biegaja wiec z wrzaskiem i smieja sie rechotem debila.
Nie mamy ochoty dostac kamieniem w namiot z 10 pietra.
Kolejny plan jest noclegu na plazy, juz nawet mamy wybrany zaciszny kącik.
Ale wieczorem odkrywamy kolejny hotel- ten najmniejszy i najstarszy. Mimo ze chyba wlasnie on najbardziej ucierpial w czasie wojennych strzelanek, on wydaje sie nam jakis taki najbardziej przyjazny. Szeroki wykladany cegielka taras, zasypane igliwiem podlogi i sciezki. W odroznieniu od pozostalych nowoczesnych blokow, ten robi wrazenie jakby palacowe. Fikusne balkoniki, ozdobne wnetrza. Zdecydowanie tu zakladamy oboz :)
Park otaczajacy zatoke opuszczonych hoteli robi wrazenie jakiegos egzotarium. Palmy, palmy i jeszcze wiecej palm. I jakies pnacza, i na tym kwitnace krzewy.
Wieczorem ludne miejsce powoli pustoszeje. Ludzie wsiadaja w swoje auta, na rowery i znikaja wsrod drzew. Zostajemy sami. My, morze i ksiezyc. Tak jasnej nocy nie widzialam juz dawno. Zeby moc swobodnie robic zdjecia, z reki, bez uzycia statywu. Na niebie chmurki o formacji zwanej przez moja rodzine “kwasne mleko”.
Kolo polnocy wychodzimy na deptak. Ciemne bryly zapomnianych budynkow na zboczach zieja pustka. W dali widac swiatla sugerujace ze nie caly swiat jest opuszczony i wyludniony, tylko my trafilismy w taka dziwna rozpadline miedzy gorami.
Po wodzie niesie sie muzyka bum bum bum pomieszana z dalekim gwarem. Pewnie gdzies tam, po drugiej stronie zatoki, stoja jakies hotele i dyskoteki. Pewnie gdzies tam eleganccy ludzie jedza kolacje na bialych obrusach, kapia sie w pachnidlach, przechadzaja oswietlonymi korytarzami i stawiaja wypasne fury na wyzamiatanych parkingach. Dzieli nas tylko niewielka połać lekko sfalowanej , zalanej ksiezycowym swiatlem zatoki. Ciekawe czy ktos z tamtego swiata patrzy teraz w strone ciemnego wybrzeza Kupari. Czy komus stamtad przejdzie przez mysl jak piekna moze byc ciepla noc w zupelnie innej Chorwacji?
Wracamy na nasz taras. Zostawiamy w tyle swiatla przeciwleglego brzegu i dalekie odglosy dyskoteki. Zapadamy w cien palm, kwik nocnego ptactwa i furkot latajacych gdzieniegdzie nietoperzy. Wsrod zasypanych igliwiem schodkow wpelzamy w namiot. Ciekawe czy nas odwiedzi jakis duch z dawnych czasow, zdziwiony ze dzisiejsza noc nie przychodzi mu spedzac w Kupari samotnie…
Pogodny poranek mija nam na kapielach, wygrzewaniu sie na molo
i zwiedzaniu budynkow na ktore wczoraj braklo czasu.
Pojawiaja sie tez kolejni milosnicy zapomnianej zatoki, ale w ilosci nieporownywalnie mniejszej niz wczoraj. Wiadomo- poniedzialek.
Potem jedziemy na wschodni koniuszek Chorwacji celem znalezienia radaru kolo Molunat. Radar jest, ale informacje o terenie wojskowym, zakazie wstepu i fotografowania tez sa.
Wprawdzie zakazu wjazdu nie ma i narysowany jest przekreslony tylko pieszy czlowieczek. Ale odpuszczamy- skoro miejsce i tak nie jest opuszczone. Radar ogladamy z oddali.
Jedziemy sobie wioskami w rejonie Durinicii i Vitaljina, gdzie zapetlamy sie totalnie bo drogi nie zgadzaja sie z mapa. Wioski sa ciche i jakby nie do konca zamieszkane. Widoki stad maja bardzo ladne
Poczatkowo chcemy przekroczyc granice z Czarnogora malutka droga miedzy Gornji Kraj a Njivice ale nie majac pewnosci czy wogole jest tam przejscie (i jakas przejezdna droga) w koncu jednak jedziemy na zwykle przejscie. Bo o istnieniu tamtego informowala tylko jedna mapa z trzech. A nie jest juz tak wczesnie. A plany na dzisiaj bogate!
Wjezdzamy zatem do Czarnogory!
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz