wtorek, 24 marca 2015

Gruzja (Tbilisi,Gori,Uplisciche,Borżomi,Bakuriani) (2012)

Wczesnym sobotnim porankiem pakujemy sie w pociag do Warszawy. Wprawdzie transport do Gruzji mamy dopiero jutro, ale jakos ostatnio nie wierze w punktualnosc PKP i wolimy miec zapas czasu. No i jest okazja zeby spotkac sie z Romkiem, pogadac i gdzies wspolnie troche powedrowac. Zabieramy jeszcze jednego romkowego kolege- Wojtka i suniemy w strone Puszczy Kampinowskiej. Chlopaki prowadza nas kretymi lesnymi sciezkami do opuszczonego atomowego centrum dowodzenia z czasów PRL. Z zewnatrz obiekt wyglada jak zwykla szkola tysiaclatka

ale ma 3 poziomy bunkra pod ziemia. Mimo zniszczen nadal robi to wrazenie. Wnetrza sa juz niestety calkowicie ograbione oraz wypalone. Zabierzemy wiec do Gruzji woń spalenizny i upaprane sadza ciuchy ;)


Kolejnym celem naszej wedrowki jest puszczanska wioska Sierakow. Wchodzimy w jej granice i nagle jakbysmy sie znalezli gdzies w sercu Podlasia! Stare domki, ogrodki, sady, senna atmosfera cieplego wieczoru, sympatyczny sklepik bedacy centrum kulturalno-rozrywkowym miejscowosci.. Odwiedzamy ten wazny przybytek, starajac sie zachowaniem i rodzajem poczynionych zakupow stapiac z miejscowa ludnoscia. Siadamy przy drodze.. Taki spokoj... Graja swierszcze i szumi tajemniczo czarna sciana puszczy... Gdzie my jestesmy? Kilka kilometrow od granic stolicy? Jak sie okazuje to nie przypadek- park narodowy zabronil tu budowania nowych domow i wszelakich innych, modnych ostatnimi czasy, inwestycji.. Niesamowite miejsce... Wracamy ostatnim miejskim autobusem. Rano pozeramy pyszna domowa pizze przyrzadzona przez Romka, z bazylia wyhodowana na oknie. Potem obieramy kierunek Okęcie, foliujemy plecaki w płachty malarskie, zegnamy sie z Romkiem i pelzniemy w strone kas biletowych. Lotnisko jest obrzydliwe (zreszta to w Kijowie i Tbilisi tez..). Zdecydowanie wole klimat stacyjkowy a nawet podmiejskich przystankow PKS ;) Przy wypisywaniu biletow zaczyna sie burdel trwajacy prawie dwie godziny. Dostajemy 4 bilety Kijow- Tbilisi ale zadnego Warszawa- Kijow!! Babka łaskawie zgadza sie naprawic swoj bład ale oswiadcza ze nie da rady abysmy siedzieli przy oknie ani kolo siebie..Upieramy sie , ze to nieprawda.. Jak sie okazuje mamy racje tylko babce sie nie chcialo albo byla niekumata. Przywolany na pomoc chlopak szybko i bez problemu wystawia wlasciwe bilety.. A samolocie poczatkowo czuje sie jakos dziwnie, paskudnie kreci mi sie w glowie, cos mnie dusi, dziwna sila wypycha oczy od srodka a nawet ciezko zrobic zdjecie zdretwialymi rękami. Na szczescie potem to przechodzi a humor poprawiaja chmurki za oknem i stewardesa ktora przynosi żarcie i wino :-) Fajnie z gory wygladaja rozlewiska Dniepru! Dopiero z tej perspektywy widac jaka to ogromna rzeka a sienkiewiczowskie opisy istnych labiryntow wysp, bagien i oczeretow zapewne nie byly wcale naciągane! W Kijowie mamy troche czekania ale czas umila spotkanie sympatycznej Gruzinki, lekarki, ktora wraca do Tbilisi po polrocznej pracy w Niemczech. Opowiada fajna historie jak to niedawno przyszli w Tbilisi do taksowkarza turysci i mowia ze chca jechac "w gory". Na pytanie gdzie dokladnie chca- oburzaja sie, ze "to taksowkarz powinien wiedziec lepiej". Taksowkarz wiec ich zapakowal i zawiózl do Swanetii. Wysadzil ich w jakims widokowym miejscu i mowi: "Wot i wasze gory".. I na tym etapie sie okazalo , ze oni chcieli jechac, ale do miasta Gori.. Do Gruzji docieramy kolo 3 rano. Na granicznej odprawie, oprocz ladnej pieczatki do paszportu, dostajemy po butelce wina. Czy dlatego, ze pierwszy raz w Gruzji? Dlatego ze Polacy? Bo mamy takie sympatyczne mordy? Nie wiem.. Jedno jest pewne- zaden kraj nas jeszcze tak przyjemnie nie przywital!!!! Do miasta dojezdzamy taksowka, ktora z nas potwornie zdziera. Ale jestesmy na tyle zmeczeni, ze marzenie o poduszce jest w tej chwili uczuciem dominujacym. Taksowkarz wogole nie wie jak jechac, co chwile sie zatrzymuje i pyta przechodniow o droge. Jakos przed 4 pojawiamy sie w ciemnej bocznej uliczce przed polecanym przez wszystkich hostelem "U Iriny". Ponoc panuje tu mila, wrecz chatkowa atmosfera, trwa wieczna impreza, turysta jest witany z otwartymi ramionami o kazdej porze dnia i nocy, a wlascicielka zawsze chetnie pogada i doradzi turystom jakies ciekawostki ze swojego kraju. Bardzo przypada mi do gustu brama, schody. Wpelzamy w ciemna czelusc klatki schodowej. Rzucaja sie w oczy wesole malowidla na scianach:



Otwiera nam jakas mloda rozespana babka, robiaca wrazenie ze jest na nas wsciekla, ze smielismy ja obudzic o tak nieludzkiej godzinie (potem okazuje sie ze byla to corka Iriny) Po dlugim dobijaniu sie do jednego z pokoi, udaje sie znalezc dla nas miejsca i ukladamy sie do snu. A za oknem wyje wiatr, szarpie praniem na balkonie i drewnianymi fragmentami budynku. A cykady maja chyba takie ambicje , ze staraja sie go zagluszyc :-) Budzimy sie rano tzn kolo 11 i przypominamy sobie, ze mamy tylko puszke rybek do zarcia. Na szczescie udaje sie wysępic kilka kromek chleba od wspołlokatorow wiec szczesliwie mozemy rozpoczac dzien od sniadania a nie od biegania po miescie i szukania sklepow. Poznajemy Irine, ktora rzeczywiscie jest przemilą babką, ciepla, sympatyczna i bardzo chetna do pomocy, porady i pogaduszki. Niestety jest bardzo schorowana, zmęczona i nie ma siły ogarniac wszystkiego, wiec wiele razy zastepuje ją corka, osoba juz o troche innym charakterze i powierzchownosci... Mieszkancy hostelu to glownie Polacy. Droga do Gruzji minela nam niesamowicie szybko (nigdy wczesniej nie lecialam samolotem), tu ciagle slychac polski jezyk- kurcze- czy mysmy wogole wyjechali z kraju? ;) Bo czuje sie tu troche jak w PTSMie I klasy, w jakims Białymstoku albo Bielsku... Mieszkajacy u Iriny Polacy opowiadaja nam o jednej z dzielnic Tbilisi gdzie ponoc "strach isc" bo wszystko sie sypie i zawala na glowe. Domy sa popodpierane żerdziami, wszedzie biegaja koty a drogi wygladaja jak po ostrzale z artylerii. No to juz wiemy co dzisiaj robimy!!! :) Na ulicach Tbilisi panuje straszliwy kociokwik. Auta jezdza szybko, trabiąc bez przerwy, a znaki drogowe czy swiatla traktuja jak nic nie znaczaca sugestie. Miedzy tym wszystkim kłębi sie tlum pieszych poruszajacy sie bardzo chaotycznie, starajac sie aby nie zostac rozjechanym oraz jak najszybciej podazac w obranym wczesniej kierunku. Kwitnie handel uliczny, prawie w kazdej bramie i na skwerku sa sprzedawane apetyczne owoce, warzywa i ser. Lokalny ser przypomina skrzyzowanie naszego bialego sera z oscypkiem, w roznych stadiach uwędzenia.

Na dziale mięsnym mozna podziwac rewie nóżek.

Dzis po raz pierwszy nabywamy gruzinski, uszasty chleb! Jest to plaski, chrupiacy placek o fantazyjnym ksztalcie. Jest przepyszny jak jest swiezy a pozniej podsycha i mozna go bez obrzydzenia jesc takze po tygodniu. I teraz wreszcie rozumiem biblijne stwierdzenie "łamac sie chlebem" ;)

Jedziemy metrem. To ponoc najlepszy srodek komunikacji w miescie bo marszrutki sa potwornie zatłoczone, ulice zakorkowane a tramwajow nie widzialam. Metro w Tbilisi jest bardzo głeboko. Zjezdza sie ruchomymi schodami w podziemna czelusc , w wielu miejscach przywolujaca na mysl zapach korytarzy MRU.

Przed schodami takowa tabliczka, przypominajaca o czasach powstania tego obiektu.

Odwiedzamy tez lokalna knajpke gdzie pożeramy chinkali. Sa to pierozki przypominajace sakiewke z nózka z ciasta. We wnetrzu pierozka siedzi mięsno- ziolowy farsz zatopiony w aromatycznym rosole. Chinkali najlepiej pożerac trzymajac za nózke, nadgryzc lekko, wyssac bulion i dopiero wtedy zjesc mięso. W innym wypadku rosól konczy w najlepszym przypadku na talerzu lub stole, a szkoda bo on chyba jest najsmaczniejszy. Chinkali najlepiej smakuje popite domowym winem.

W Tbilisi wystepują tez knajpy tzw "miedzynarodowe". Kto przeczyta? ;)

Stara dzielnica zachwyca mnie od pierwszego wejrzenia. Ogluszajacy chaos balkonikow, schodkow, antresoli, wykuszy, altanek, ganeczkow, komórek, szopek, połpiwniczek i tajnych przejsc. Wszystko wycinane w drewniane ozdoby, oplecione wiekowymi gałeziami winorosli, bluszczu, kabli i sznurkow na pranie. Walace sie gdzieniegdzie opuszczone domy, mieszaja sie ze smiechem i gwarem biegajacych dzieci. Pelne zakamarkow uliczki pelne sa zakladow szewskich, krawieckich, naprawiajacych lodowki i pralki oraz malutkich sklepikow. Z otwartych okien mieszkan wydostaja sie na ulice powiewajace firany porwane przeciagiem i charczacy glos telewizorow emitujacych miejscowe seriale. Na balkonach stoja sloiki na przetwory, dymiony z winem, wietrzy sie posciel i leniwie przeciagaja sie grzbiety kotów.. Powiewa na sznurkach suszace sie pranie, rybki, grzyby i czuszki. Wiekszosc balkonow i kładek wisi gdzies pod niebem niczym nie podparta, zawieszona w niebycie przecząc zasadom grawitacji. Pordzewiale stare wolgi oplecione bluszczami i nie opuszczajace swego legowiska od lat stoja obok uzywanych aut spowitych swiezą benzynowa mgla. Stare miesza sie z nowym, zycie i radosc slonecznego dnia z upadkiem i rozkladem zbutwialych desek na pokruszonym malowniczo chodniku.. Ogromny bardak i anarchia a jednoczesnie jakis dziwnie zaklety w tym spokoj i harmonia, brak pospiechu i pogoni za wlasnym ogonem. Letnie upalne popoludnie pod pergolą ze szklanka wina w dloniach i puszystym mruczacym kotem na kolanach.. W kazdej uliczce widac tchnienie mijajacego czasu, a w pogietych konstrukcjach drzemie wspomnienie dawnych radosci i smutkow polaczone z wciaz pachnaca drewnem terazniejszoscia.. Ta dzielnica zdaje sie byc jakas oaza dawnych dni, jakims wspomnieniem czegos co dawno juz ulecialo w niepamiec, czegos na co brak juz miejsca we wspolczesnym zagonionym swiecie...














Kawalek dalej miasto wyglada juz zgoła inaczej. Ryk klaksonow miesza sie ze swistem i zgrzytem koparek i młotow. Wielki plac budowy, wielkie miasto. Remont goni remont, czlowiek goni czlowieka.. Jest "normalnie"... Jutro jedziemy w gory. http://eksploratorzy.com.pl/viewtopic.php?f=304&t=15122 http://eksploratorzy.com.pl/viewtopic.php?f=304&t=15121 Po powrocie z gor znow nam przychodzi spedzic jedna noc w Tbilisi. Postanawiamy obejrzec kolejne polecane miejsce noclegowe. Tym razem jest to hostel "Romantik" gdzie w sierpniu byl Chris z kolega. Zaleta tego miejsca jest przystepna cena oraz ciepłe zarcie i wino bez ograniczen w tej cenie sie zawierajace. Chociaz mamy dokladny adres poczatkowo nie mozemy znalezc tego obiektu. Chodzimy w kolko dluzsza chwile i chyba nie udaloby sie nic znalezc bez pomocy miejscowych, ktorzy pokazują nam ciemna brame prowadzaca do podziemi duzego budynku handlowo-uslugowego.

Piwnica-garaz zostala podzielona sciankami dzialowymi na pokoiki, kibelki, łazienki. Dostajemy pokoik o wielkosci porownywalnej z naszym namiotem.

Nad sciankami dzialowymi jest ulozony pseudosufit z luznych desek. Chyba albo jestem juz bardzo zmeczona, albo zbyt czesto nocuje w rozwalonych wiatach i bacowkach, bo patrze na owe deski i sobie mysle "mam nadzieje ,ze nie bedzie dzis padac".

Sekunde pozniej dochodzi do mnie, ze my przeciez jestesmy w piwnicy!! A deski sufitowe beda sie swietnie nadawac do rozwieszenia prania, ktorego nam sie sporo nazbieralo.

W hostelu oczywiscie jak wszedzie dominuja Polacy. Jest tez para Uzbeków, wrecz wciagnietych w ekrany swoich laptopow. Chlopak ma na imie Stanisław mimo, ze ponoc nigdy nie mial w rodzinie nikogo o polskim pochodzeniu. Wdajemy sie w rozmowe o pozostalosciach sowieckich w bylych azjatyckich republikach, postapokaliptycznych klimatach nad wyschnietym morzem Aralskim i wyzszosci (lub jej braku) fejsbuka nad mailem. Jest tez w schronisku chlopak z Izraela , ktory przez 6 tygodni postanawia przejsc jak najwiecej tras gorskich w Gruzji i Armenii oraz sympatyczni rowerzysci ze Szwajcarii. Widok ich rowerow od razu wywoluje usmiech na twarzy i chec nawiazania kontaktu z ich wlascicielami. Jeden rower jest totalnie objuczony butami, palnikami, menazkami, butelkami a w wolnych miejscach "karoserii" zatkniete sa bukieciki kwiatkow. Drugi- na kierownicy obok dzwonka ma kolorowe cymbalki o bardzo przyjemnym dzwieku (wiem, wyprobowalam!) a trzeci rower- po prostu sie usmiecha do calego swiata.


Wyjadamy resztki pulpy z gara (niestety nie ma jej jak podgrzac) oraz ochoczo korzystamy z przywileju darmowego wina. W tej konkurencji kroku nam dotrzymuja jedynie Uzbecy, co chwile biegajac po kolejne dzbany! W nocy budzimy sie gdy jeden z Polakow uderza do recepcji z awanturą. On i jego dziewczyna nie moga spac bo na oknie siedzi jakis ptak i swoim swiergotaniem nie pozwala im zasnac. I obsluga hostelu ma natychmiast cos z tym zrobic! Rozespana babka z recepcji mruga oczami i probuje zrozumiec czego od niej chcą? Gdy w koncu do niej dociera zaczyna sie śmiac. Bo to nawet nie ptak ale cykada! Facet mruczac cos pod nosem o "niepowaznym podejsciu do klienta" trzaska drzwiami. Cykada ma wszystko w d... i dalej zapodaje swoj piekny koncert. Juz nigdy zadna cykada nie bedzie dla nas taka sama :-) Spimy do 9:30, kiedy budzi nas potworna duchota mikroskopijnego pokoiku i radosne pokrzykiwania szykujacych sie do drogi szwajcarskich rowerzystow. Jedziemy do Gori i dalej do Upliscyche. Po drodze opuszczone domy, w ktorych dzieciaki bawia sie w wojne, osiolki ciagna wozy, ogolnie okolica przyjemna.

Upliscyche to wioska wyprazona sloncem, pylista, polozona wsrod żółtopomaranczowych skał o fantazyjnych ksztaltach. Zupelnie kowbojskie klimaty!



Zwiedzamy skalne miasto, polozne na wysokim brzegu nad rzeką Mtkwari zwana rowniez Kura. Jest to ponoc jedna z najstarszych osad miejskich w Gruzji. Powstanie budynków datuje się od V wielu p.n.e do późnego sredniowiecza. Miejscami ciezko jednoznacznie okreslic, ktore jaskinie powstaly samoistnie a ktore stworzyla reka czlowieka. Niektore fragmenty musialy byc remontowane w czasach mocno "nowożytnych" bo noszą slady betonu





Z gorki nad skalnym miastem fajne widoki na rozlewiska rzeki i cala okolice.




Oprocz stad turystow spotykamy tez bardzo dorodne jaszczury.

Idziemy nad rzeke i tu stawiamy namiocik. Czujemy sie troche jak na planie jakiegos westernu. Zachodzace , pomaranczowe slonce podswietla skały. Sciezką, stromymi półkami schodza krowy. Slychac pokrzykiwania pasterza i nieregularne muczenie..


Stadko bydlat zwartym sznureczkiem podążą do domu. Najpierw przez most, potem ulicami calej wsi.


Wokol rosna kłujace suchorośla, trawa pod krokami szelesci i rozpada sie w pył. Cykady czuja sie tu chyba lepiej niz na tbiliskich parapetach bo graja o wiele glosniej. Ciekawe czy tu sa skorpiony? Hmmm.. to chyba juz taka strefa klimatyczna, ze warto pamietac o zapinaniu namiotu i o wytrzepywaniu buta przed załozeniem na noge ;) Rano dlugo wygrzewamy sie do slonka nad rzeką.



W okolicy kręci sie jakis rybak, zarzuca wędki, potem strąca cos kijem z drzew. Caly czas nam sie przypatruje z oddali. W koncu do nas podchodzi. Juz mam wrazenie, ze pewnie bedzie mial pretensje, ze biwakujemy gdzie nie wolno, albo ze gotujemy na butli wsrod suchorosli- a on po prostu przyszedl dać nam orzechy! Nie rozumiemy co do nas mowi, ale wysypuje na karimate zawartosc wszystkich kieszeni, usmiecha sie, macha na pożegnanie i odchodzi.. I usmiecha sie jakos szerzej gdy mowimy mu "madloba" - ale niestety nic wiecej powiedziec nie umiemy.. Potem, gdy juz suniemy w strone wsi, spotykamy babuszke, ktora obdarowuje nas pomidorami, ktore wlasnie zerwala na swojej działce. Az sie nie chce wierzyc, ze w tej samej galaktyce leżą takie miejsca jak Karpacz gdzie probowali kazac nam płacic za przymierzenie czapki na straganie albo zatrzymanie samochodu na poboczu na 30 sekund.. Na naszej drodze leżą owieczki, moszcza sie w piachu, machaja ogonkami i wyciagaja pyszczki do słonca.

Czekamy na marszrutke do Gori. Mijaja nas dwie w przeciwnym kierunku i wpadaja w czarna dziure. Ludzie, ktorzy tez ponoc chcieli jechac do Gori rozchodza sie do domow albo odjezdzaja taksowkami. Idziemy na kolejny przystanek, ktory stanowią kinowe krzesełka ustawione pod drzewem.

W koncu po ponad dwoch godzinach cos przyjezdza. W Gori idziemy zwiedzać muzeum, które stanowi ogromny betonowy pawilon podparty kolumnami, wagon kolejowy i mały drewniany domek. Ponoc tu, w tym małym domku, przyszedł na swiat Josif Wisarionowicz Dżugaszwili, który okrył sie na calym swiecie ponura sławą pod pseudonimem Stalin. Pozniej domek nakryto betonową wiatą udekorowana w sierpy z młotami.

W roznych ksiazkach, przewodnikach i relacjach pisali, ze po muzeum oprowadzają starsze babki, które z ogniem w oczach i zapałem opowiadaja o "tym najbardziej znanym na swiecie Gruzinie", omawiając dokladnie kazda makatke, fotografie czy kubeczek. W ich opowiesci czuc zadziwiajace uwielbienie albo smutek i dramatyzm gdy przytaczaja historie z czasów okołowojennych. Mozna je podpytac o ciekawostki, podyskutowac, posprzeczac sie, cieszą sie jesli ktos wykaże zainteresowanie tematem.. Tak bylo ponoc kiedys.. Ale te czasy w muzeum w Gori minely widac bezpowrotnie.. W drzwiach muzeum kasują calkiem spore pieniadze bo po 30 zl od osoby. W srodku siedzą nadęte młode panienki przekonane o swoim profesjonalizmie. Z turystami chca rozmawiac wyłacznie po angielsku, ale niestety nie potrafia. Toperz probuje dopytac o mozliwosc rozbicia namiotu w parku kolo muzeum. Dziewczyny kompletnie nie kumaja co sie do nich mowi, albo sa oburzone , ze wogole mozna o cos takiego spytac. Domyslalamy sie, ze pewnie jest to niemozliwe od czasu zmiany personelu muzeum. No i w parku trwa jakis ogromny remont wiec i tak by nas zapewne pobudzili wiertarkami o 6 rano.. Jedna z mlodych przewodniczek prowadzi nas do wagonu i wyglasza po angielsku "To byl wagon Stalina. Zbudowano go w.. roku. Stalin tym wagonem podrozowal". Koniec zwiedzania i wykladu.

Pozniej "przewodniczka" proponuje nam, ze mozemy dołączyc do jakiejs polskiej wycieczki. Wogole mamy wrazenie, ze turysta jest w muzeum nieproszonym gosciem i przeszkadza młodym dziewczetom w odpoczynku i zabiegach pielęgnacji urody. Polacy maja miny jakby pobyt w Gruzji byl dla nich jakas straszliwa kara za grzechy. Stojac przez muzeum wspominaja z wyraznym zniecheceniem i rozżaleniem pobyt w Kazbegi. Na Kazbek trzeba bylo isc po kamieniach i bylo zbyt daleko aby dojsc i wrocic w jeden dzien. I bylo zimno!! Gruzja ich rozczarowala! Wchodzimy do muzeum. Uczestnicy polskiej wycieczki widzac na scianach portrety, makatki i dywany z podobizna Stalina nie kryją oburzenia. "Jak takiego zbrodniarza mozna namalowac i powiesic na scianie?", "Tyle ludzi wymordowal i zrobili mu muzeum!" I piana leje im sie z pyskow a twarze wykrzywiaja w jeszcze wiekszym grymiasie niezadowolenia.. Abstahujac od prawdziwosci oceny postaci- ale kogo oni spodziewali sie zobaczyc na scianach muzeum w Gori?" :shock: Wałęsę? Kennedy'ego?? Z jakiegos powodu przyjechali do Gori, miasta ogolnie mowiac mało atrakcyjnego.. Z ciekawych dla przecietnego turysty miejsc to jest tu tylko muzeum i twierdza.. I nie poszli na twierdze, przyszli do muzeum.. I zaplacili kupe kasy, zeby je zwiedzac.. Nikt im nie kazał tu przyjsc.. Mogli ten czas spedzic nad rzeka lub w knajpie.. Strasznie jestem ciekawa co oczekiwali tu zobaczyc? Tracimy nadzieje, ze ktos nas oprowadzi czy opowie jakies ciekawostki- idziemy zwiedzac sami. Zniesmaczone wycieczki i huk remontowych młotow zostaje za grubymi murami. Wchodzimy do cienistych, chlodnych i duzych sal..


Ogolnie mowiac eksponatow jest malo.. Aby nie swiecily puste sciany przemycono wiele zdjec i rysunkow mało zwiazanych z tematem: przegląd poetów gruzinskich XX wieku i "faszysci w Wiedniu". Ciekawe jest porownanie autentycznych zdjec Stalina z roznych okresow zycia i dzieł artystycznych- obrazów, wyszywanek,plakatów. Widac rys podobienstwa, ale na malowidłach jest znacznie przystojniejszy i ma bardziej rozgarniety wyraz twarzy. Oprocz zdjec z roznych okresów zycia dominują przedmioty codziennego uzytku: kubeczek Stalina, plaszcz Stalina, chusta, łyzeczka.. Jest tez papierośnica.. Przygladam jej sie szczegolnie uwaznie, analizujac kazdy kawalek. Nie ma zadnych napisow. Zdrada! Wiec albo dowcip jest nieprawdziwy albo owa papierosnica zostala nikczemnie podmieniona: "Jałta. Wielka trójka siedzi na tarasie daczy i chwalą się swoimi papierośnicami. Roosevelt wyciąga swoją, piękną, ze srebra, pokazując wygrawerowany napis: - PREZYDENTOWI ROOSEVELTOWI - NARÓD Następny w kolejności - Churchill. Pokazuje swoją - piękną srebrną, inkrustowaną kamieniami półszlachetnymi z napisem: - PREMIEROWI CHURCHILLOWI - KRÓLOWA Kolej na Stalina. Pokazuje swoją, piękną, złotą papierośnicę, inkrustowaną kamieniami szlachetnymi, pyszną robotę najlepszych jubilerów, a na niej wygrawerowany napis: - POTOCKIEMU – RADZIWIŁŁ" Kazdy, najmniejszy, najzwyklejszy przedmiot jest dokladnie opisany na bialej laminowanej karteczce, po gruzinsku, angielsku i rosyjsku. Rozwazamy, jakby wziac kawalek srajtasmy, ladnie zalaminowac, podpisac identyczna czcionka :"Tualetna bumaga specjalnego przeznaczenia, Moskwa, rok 1946" i przypiac pinezka do sciany. Jak dlugo by powisialo? Czy ktos by wogole zwrocil uwage? Przykuwaja uwage prezenty od ludu dla "wodza wolnych narodow". Jest harmoszka z opisem brylancikami oraz ręcznie malowany talerz prosto z Wałbrzycha!

Idziemy na twierdze.


Na szczycie wzgorza powiewa gruzinska flaga i jest posterunek straznikow. Czego oni tu pilnują? Kawałka murów? A moze twierdza ma znaczenie strategiczne, zwlaszcza , ze lezy tak blisko granicy z Osetia? Probuje sie dopytac mlodego straznika o mozliwosc noclegu i jak dojsc na dworzec kolejowy. Niestety mowi tylko po gruzinsku i kompletnie nie rozumie jezyka migowego czy tego co probuje mu narysowac patykiem na żużlu. Nic nie zaradzimy. Trzeba bedzie szukac miejsca na namiot gdzies nad rzeka... Wylazimy z twierdzy. Toperz znajduje na schodach zgubiony telefon komorkowy. Taki dosyc nowy i drogi. Nikogo nie ma w poblizu. warto by zadzwonic na numery z ksiazki telefonicznej i ustalic wlasciciela.. Ale spis zapewne w "robakach".. Zanosimy wiec telefon na gore do straznikow. Chce go zostawic młodemu, ale ten zaczyna sie straszliwie wzbraniac. Nie wiem czy mysli, ze to łapowka czy jak? ;) Kłade telefon na ziemi, pokazując ze go znalazlam, ze nie wiem do kogo nalezy. Nic nie pomaga... Sytuacja robi sie dosyc napieta bo ja chce mu zostawic ten telefon a on za skarby swiata nie chce go zabrac , odskakujac co chwile do tyłu. Ostatecznie chlopak biegnie do budki i budzi starszego kolege. I nagle swiat staje sie prosty!! :) Straznik bierze telefon i dzwoni gdzies z niego. Mowi, ze oczywiscie mozemy postawic namiot w twierdzy, mozemy tu spac, a jak chcemy isc na miasto to nam popilnują plecaków. Pokazuje tez z murów w ktorej czesci miasta znajduje sie dworzec kolejowy i jak najprosciej sie tam dostac. A pociag do Borzomi mamy kolo 9. Straznik rosyjkiego nauczyl sie w armii, sluzyl gdzies na dalekiej polnocy. Mowi, ze "młodzi to teraz jak bez ręki- ani dogadac sie nie umie, ani strzelac dobrze nie potrafi" a chlopak patrzy na nas z niepokojem bo chyba intuicyjnie wyczuwa ze o nim mowa ;) Chwile pozniej przybiega maly chlopczyk, zabiera telefon i gdzies z nim biegnie. Rozwazamy, ze sa trzy opcje. 1. Byl to telefon tego chlopczyka 2. Przywolali malego i dostal polecenie odniesc telefon wlascicielowi 3. Pobiegl z telefonem do lombardu i przez najblizszy tydzien straznicy maja na wodke ;) Latwiej w Gori odbyc seans w salonie urody albo kupic wypasny telefon (jeszcze latwiej znalezc ;-) ) niz zjesc cos cieplego. Znajdujemy jakies knajpy ale oferuja tam fajki wodne zamiast zarcia albo wyszukane wnetrza, biale obrusy i natretni kelnerzy sugeruja napiętą atmosfere i ceny z kosmosu. W koncu znajdujemy jakas niby-pizzerie, gdzie zjadamy chaczapuri. Obsluga miła, ale wszechobecne czerwone swiatlo powoduje, ze oczy bola jeszcze przez godzine. Wracamy w strone naszej twierdzy. Rozpytujemy w sklepach o wino. Nigdzie nie ma, oferuja nam piwo, wodke, soki.. Pytamy na straganach, na ulicy, ludzi siedzacych przed domami. Nie ma. W najsmielszych snach bym nie pomyslala, ze moze byc takie miejsce w Gruzji gdzie moze zaistniec problem z kupnem wina! W koncu jedna z babuszek obiecuje nam sprzedac domowe. Wchodzimy na podworko. Cale jego cieniste wnetrze jest przykryte pergola z winorosli. Pergole tworza cztery krzewy, teraz juz drzewa o grubych pniach. Rosliny maja po 70 lat. Babuszka mowi, ze pamieta jak sadzila je z rodzicami jako mała dziewczynka. Ponoc rocznie robia 300 litrow wina, tylko na potrzeby domownikow. Po podworku przechadzaja sie dwa dorodne koty.

Milo gada sie z babcia i jej dwoma corkami. Mamy przeczucie, ze gdybysmy nie zostawili plecakow w twierdzy i tam sie nie umowili na nocleg, to bysmy juz tu zostali pod ta pergola .. Wyłazimy z dwoma pękastymi butelkami. Z ruin zamku obserwujemy wieczorne miasto. Ciekawie wyglada uliczka, nad ktora sa przewieszone gałęzie winorosli, tak dorodne, ze nie miescily sie juz w ogrodkach i uciekly podbijac kolejne tereny.

Robi tez wrazenie dzielnica identycznych małych domkow, z identycznymi kibelkami, połozonych w strasznym zagęszczeniu. Pozniej nam ktos mowil, ze to sa osiedla dla uchodzcow z Osetii i w okolicy jest ich kilka.

Zreszta Osetia zaczyna sie chyba juz tu gdzies niedaleko.. I chyba jakis malo zaludniony jest to teren... Konczy sie Gori, potem widac jeszcze kilka wiosek pełgajacych nieregularnymi swiatełkami. Potem juz jest jednolicie ciemno az do ogromnych gor zamykajacych horyzont. Blisko juz gor, na ciemnej przestrzeni, polozonej z dala od wiosek wyroznia sie jedno miejsce. Swiatla sa tam bardzo skupione, regularne i jasno swiecace, wrecz jasniej niz niektore w centrum Gori. Czyzby jakas baza wojskowa? Choc musimy jutro wczesnie wstac to jakos dlugo siedzimy na murach, sączac winko i obserwujac nocną okolice.

Pojawiaja sie tez fajerwerki, ktore bezskutecznie probuje sfotografowac. Babcia od wina mowila, ze jest dzis w Gori koncert jakiegos rapera, syna znanego polityka. Pewnie z tej okazji cala impreza. Twierdza jest podswietlona i zamieszkana chyba przez setki nietoperzy. Zabawnie wyglada jak lataja w tą i spowrotem z podswietlonymi brzuszkami! :) Juz wieczorem zaczyna mi sie jakos lać ciurkiem z nosa, ze musze go caly czas trzymac w chusteczce. Rano budze sie z katarem, bolem glowy i gardla. Wstawanie o 6 jest ostatnia rzecza na jaka mam w tej chwili ochote.. Ale coz robic, pociag do Borżomi nie poczeka.. Wszyscy nam mowili, ze pociag jest o 9. Tymczasem przychodzimy o 8:10 i udaje sie zdążyc na styk. Gruzinska kolej ma sie chyba tak samo "swietnie" jak polska.. Pociagi z Tbilisi dojezdzaja tylko do Borżomi, dalej juz nie jezdza.. Linia prowadzaca m.in. nad jezioro Paravani tez zostala zamknieta.. Na wielu liniach smigaja tylko nocne pociagi dalekobieżne.. A trasy kolejowe w tym gorzystym kraju sa niezwykle malownicze! Do Borżomi jedzie sie caly czas wzdłuz rzeki, a okolica zupelnie przypomna przełom Dunajca! Tylko gorki jakby ciut wyzsze i nie widac nigdzie tablic z dlugimi listami nakazow i zakazow.. W Borżomi okazuje sie, ze wąskotorowka do Bakuriani odjezdza ze stacji wczesniej, kursuje tylko jedna dziennie i odjezdza za 10 minut. Jedziemy wiec taksowka i zdążamy na styk. W naszym wagonie podrozuje dziadek z nastoletnia wnuczka. Mieszkaja w Tbilisi i dziadek zabiera dziewczynke na rozne wycieczki bo postanawia pokazac jej piekno Gruzji. Dziewczyna cala droge spi, patrzy ze znudzeniem w sufit albo w ekran swojej komorki. Nawet nie pofatygowala sie wyjsc na balkonik miedzy wagonami! Wiec ja tam jade sobie z dziadkiem , ktory naprawde ciekawie opowiada o okolicy, zadowolony, ze wreszcie znalazl jakiegos wiernego sluchacza. Kolejka posiada smieszna lokomotywke- jeszcze nigdy takiej nie widzialam, jakas taka w polowie niska i splaszczona.


Na sklad wchodza trzy wagoniki, ktorymi podrozuja zarowno miejscowi jak i turysci. Caly sklad jest duzo nowszy i bardziej odmalowany niz stareńkie, skrzypiące wagoniki wąskotorowek Polesia i Zakarpacia.

Ku mojej radosci kibelek jest otwarty (na forum kaukaskim pisali, ze nie ma kibelka! ) Mozna do woli wywieszac sie za drzwi i okna, stac na balkonikach, łazic po ruszajcych sie podestach miedzy wagonowych, ktorych luźne blachy chrzęszcza na wybojach i wygrzewac sie do słonka. Zabawne jest, ze tylny podest wagonika jak zamocowany na identycznym karabinku jak moj chlebak! Ciekawe czy tez kupili go na bazarze Samgori!

Po drodze mamy tez awarie kolejki. Jedno kółko sie zablokowalo, przestalo sie kręcic, trze o tor i strasznie iskrzy wydajac dziwne odglosy. Kilka stukniec wielkiego młota i kółko naprawione!

Na jednej ze stacyjek doczepiaja miniwagonik! Przywiazują drutem i jedzie za nami. Troche mi zal, ze siedze w tym duzym.. Jeszcze nigdy nie jechalam w "kuligu za pociagiem" ;) Chwile pozniej wygladam z kolejki a małego wagonika juz nie ma.. Nie wiem czy planowo mial jechac tylko jedna stacje czy odczepil sie na ktoryms z ostrych zakretow?

Wagoniki mijaja kolejne wioski, wjezdzaja prawie na podworka zabudowan. Z torowiska uciekaja kury, oraz leniwie zwlekaja sie obrazone na caly swiat kozy. Chyba im sie dobrze lezy z wygrzanym torem pod kuprem! Mijane stacyjki pełnia chyba role miejsc kulturalno-rozrywkowych dla okolicznych przysiołkow. Przesiaduje na nich sporo ludzi, jedza, piją , graja w rozne gry. Ale rzadko wsiadaja do pociagu, machaja tylko radosnie innym podroznym. Za wspoltowarzyszy w wagonie mamy grupke młodych Ukrainców ze Lwowa i okolic. Jeden chlopak jest z Kałusza i bardzo sie cieszy, ze mozemy pogadac o Gorganach i ukrainskich kolejkach. Jest wielkim sympatykiem gorganskich lesnych chatek. Jego ulubiona jest chatka "pod wodospadem" na zboczcah Parenek. Twierdzi, ze faktycznie miejsce ma w sobie jakis niezwykly urok! Ekipa czestuje nas owocami i czekoladkami a my ich domasznim winem od babuszki z Gori. Opowiadaja nam o niesamowitej miejscowosci nad morzem, tuz przy granicy z Abhazja. Wioska nazywa sie Anaklia. Miejscowosc powstala podobno pare lat temu. Zrobili deptak, nasadzili palmy, wszystko podswietlili. Ot niby zwykly kurort.. Ale rozni sie tym od pozostalych, ze nasi Ukraincy byli tam jedynymi turystami. Spali na plazy. Pokazuja nam zdjecia- faktycznie, jakby nagle wszystkich wymiotlo! Nie ma tez sklepow i knajp. Totalne zadupie! A do tego czyste morze i miejscowi, jakby ze zwyklej rybackiej wioski. Postanawiamy wiec w miare mozliwosci odwiedzic to ciekawe miejsce, ale niestety nic z tego nie wyszlo.. Braklo czasu :( Nasi nowi znajomi zaczynaja spiewac jakies nieznane mi piosenki. W jednej przewija sie w refrenie "jade tam gdzie nie ma asfaltu". dziewczyna z ekipy zna nawet 'Hej sokoly", ktore ochoczo odpiewujemy! Niestety na tym etapie wjezdzamy do Bakuriani i konczy sie nasza wspolna podroz.


Ukraincy wracaja do Borżomi, a my suniemy szukac drogi na Akahalaki. Bakuriani to dosyc turystyczna wioska, chyba miejscowe zagłebie sportow zimowych. Widac wiele hoteli i pensjonatow. Mozna ogolnie powiedziec, ze architektura miejscowosci jest zroznicowana i style w budownictwie bardzo sie przeplataja.

Z pomoca miejscowych udaje sie znalezc droge na Akahalaki- szeroki pylisty trakt prowadzący ku górom, wysokim przełeczom i kolejnym przygodom!!!! :) wiecej zdjec: https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Warszawa https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Tbilisi_Noclegi https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Tbilisi https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Tbilisi_StaraDzielnica https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Upliscyche https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Gori https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Waskotorowka_BorzomiBakuriani

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz