Koło Dażdovnicy podziwiamy widoki na zalew:
Tam daleko w dole widać niedokonczony hotel z gatunku "moloch olbrzymi". Z tego co gdzieś czytałam, to jego budowa została dawno przerwana i można go już klasyfikowac jako miejsce opuszczone. Nieprawdaż, że namiot na dachu by się pięknie prezentował? Nie znajduję jednak w ekipie poparcia dla mojego, jakże to wspaniałego pomysłu ;)
Jedziemy więc dalej, a wokół nie brakuje fajnych widoków.
Mijamy różniste skały, które gdy dokładniej się przypatrzyć - to wyraźnie posiadają okienka wykute ludzką ręką. Jednak dostępne tylko dla orłów/sokołów. Albo linoskoczków.
Noclegu zatem szukamy gdzieś niżej. Nie ma tu z tym dużych problemów, bo wiaty i miejsca biesiadne są dosłownie co krok. Można się poczuć jak w Armenii! Chyba pół Kyrdżali w weekendy spożywa obiady i kolacje "na przyrodzie".
Ostatecznie zatrzymujemy się przy wiacie ze żródełkiem niedaleko wspomnianych skał. Obudowa naszego źródełka ma nawet bramkę obrotową ;)
Jest tu też pamiątkowa tablica, najprawdopodobniej ku pamięci darczyńcy czy założyciela tego przybytku.
Uprzedzając nieco fakty - we wszystkich tutejszych biesiadnych wiatkach napotykamy podobne napisy - w większości po turecku. W ogóle w tej okolicy jest inaczej niż w pozostałych częściach Bułgarii gdzie byliśmy - wieje egzotyką jak cholera! Po powrocie do domu sprawdziłam, że w rejonie Kyrdżali mniejszość turecka ma prawie... 65% !! Co ciekawe nigdzie nie spotkaliśmy podwójnych nazw miejscowości, jak to często bywa w przypadku podobnych terenów.
Tu już napis bardziej bułgarski. Ale nie wiem co to za "wodokanałprojekt" tu niegdyś zapodali. Nie podeszliśmy obadać. Chaszcz porządnie bronił budyneczku.
Nieopodal odkrywamy gniazdo szerszeni w drzewie, które wygląda jak jakaś tajemna skrytka. Kto by pomyślał, że skubańce bedą miały takie solidne drzwi do chałupy.
Sprzed namiotu mamy całkiem nienajgorsze widoki. Szczyty jeszcze długo błyszczą w wieczornym słońcu, a w doliny schodzi cień. Taki fajny cień, który nie powoduje zimna, a przynosi jedynie nowe zapachy, świeżość gór i jeszcze więcej cykadzich orkiestr.
Typowego miejsca ogniskowego tu nie ma, ale jest felga na nóżkach robiąca za całkiem fajny grill! Na grzanki wystarczy. Tu nie musimy się wieczorami dogrzewać przy ogniu :)
Do snu oprócz cykad gra nam śpiew muezina - najpierw z jednej pobliskiej wioski, a potem za 5 minut z drugiej, położonej gdzieś dużo dalej. Coś się chyba nie zgrali w fazie? Cały wieczór towarzyszy nam dużo migających świetlików, które idealnie widać na tle ciemnej ściany lasu.
Mamy też odwiedziny różnych miłych skoczków.
W takim to ładnym miejscu przyszło nam dziś nocować :)
Uwielbiam takie poranki. Kiedy człowiek wstaje wyspany, widzi słońce i ma świadomość, że przed nami cały dzień ciekawych przygód. I jutro też! I pojutrze! Takie poczucie niewypowiedzianego szczęścia, które wylewa się wręcz uszami! I do tego taki widok już z namiotu.
A spało się rewelacyjnie. Miękkie zioła stanowiły nam posłanie, a pobliskie drzewa na tyle osłaniały namiot od słońca, że przynajmniej do 10 stał sobie w półcieniu. Dodatkowo rozbiliśmy się na niewielkiej górce, więc moje manie prześladowcze, że w nocy ktoś po pijaku wjedzie w namiot - były zupełnie uspokojone.
Nieśpieszny poranek zawsze związany jest z praniem. To nieodłączny element każdej wycieczki. Jak widać na zdjęciach szaruś został już trochę udomowiony. Powoli zaczyna przypominać prawdziwy samochód, a nie jakiś dziwny, obco wyglądający twór. A nasza znajomość trwa dopiero kilkanaście dni ;)
Cieszymy się widokami, słońcem i piękną pogodą! Nie zawsze Bułgaria była dla nas tak łaskawa jak w tym roku! :)
Pewnie jakoś koło południa udaje nam się ogarnąć i ruszamy dalej górską drogą przez rozsiane na zboczach wioski. Tzn. kolejny postój jest tuż za zakrętem ;) Tu znów stoją wiaty - biesiadki. Te takie zatrącające nieco klimatem antycznym - na żłobionych kolumnach.
No i oczywiście jest źródełko! No jak to w ogóle sobie wyobrazić, że wiata mogłaby nie mieć źródełka!
Tu też wisi jakaś pamiątkowa tablica.
Nawet huśtawkę mają! :)
Dalej odchodzi ścieżka prowadząca nas do wodospadu.
Jest dość sucho, więc wodospad taki mało uwodniony. Chyba jednak nie będzie takiej solidnej kapieli jak w wodospadzie Skoka.
Co chwilę przy drodze otwierają się fajne widoki na zbiornik utworzony na rzece Arda.
Mijamy wioskę Padarci, z rozsianą po wzgórzach zabudową.
Coraz ciekawsze kształty mają góry pojawiające się na horyzoncie.
Formy skalne przy samej drodze też niczego sobie.
Za wioską postanawiamy wejść na jedną z pobliskich górek. Dosyć wolno się przesuwamy do przodu. Raz, że słońce dosłownie nas wtapia w skałę (tu jest chyba z 50 stopni!) a poza tym widoki na meandrujące wśród gór jezioro ciągle zmuszają do postojów na zdjącia :)
O dziwo ani tu, ani w innych miejscach, nie widać, aby ktoś się kąpał w tym zbiorniku. Łódki pływają, ktoś biwakuje na brzegu, są wędkarze - ale plażujących ni ma. Nie wiem czy brudne, czy muliste, czy żyją tu podwodne potwory, które regularnie pożerają śmiałków?
Wędrówce przygrywa powywanie muezina z meczetu w Padarci. Acz mamy podejrzenia, że to nie koleś śpiewa tylko puszczają pozytywkę z głośnika.
Na całej trasie wycieczki dominują jałowce i niewielkie sosny. I jakieś jeszcze inne iglaki, których nazw nie kojarze, a przypominają płożące się tuje rosnące w ogrodach, więc w wielu miejscach nie ma co zasłaniać widoków. A poza tym to co? Białe, sypkie skałki, węże, jaszczurki. Bardzo dużo jaszczurek! Zastanawiam się jak im się dupki nie przysmażą jak siedzą na tych kamieniach godzinami. Myśmy siedli na chwilę i zaraz nam sie przysmażyły! No poważnie - nie było opcji siąść na kamieniu bo jakby na blachę pieca się usadowić.
Trafił się też robal o ciekawym umaszczeniu.
Na sam szczyt chyba nie wyleźliśmy. Wykazaliśmy się sporą głupotą i nie zabralismy wody - tak ot poleźliśmy z pustymi rękami. Założyliśmy, że taka krótka wycieczka to nie trzeba targac tobołów. No ale im dalej się wspinaliśmy po rozprażonej skale - tym bardziej owa nieosiągalna tutaj woda urastała od niespełnionego marzenia do obsesyjnej żądzy. Na którymś etapie góry nas już przestały interesować, a rozmowy zaczynały błądzić już tylko wokół tematu wodospadów, źródełek, leśnych barów z chłodnym piwem czy napadaniu na innych turystów z oszczepem w celu pozyskiwania najbardziej niezbędnych dóbr. Na szczęście żadnych innych turystów (ani miejscowych) nie spotkaliśmy, bo kto wie, co by się mogło wydarzyć ;)
Zatem w dół. Kierunek - wodopój! :)
Dotarłwszy do szarusia rzucamy się jak obłąkani na butelki i wypijamy duszkiem chyba z litr. A kabak to chyba półtora. I potem jedziemy i na każdym wyboju bulgotamy jak bukłaki wypełnione cieczą pod korek!
Zdjęcia robię czasem z okna, bo toperz stwierdził, że nie będzie się zatrzymywał co 10 metrów. A nieraz idę po prostu za szarakiem, bo co chwilę odsłania się nowy, ciekawszy od poprzedniego widoczek.
Rzuca się nam w oczy kolejna przydrożna wiata - biesiadka, która wyróżnia się dużym poziomem ukwiecenia.
Jest tu jakoś tak wręcz domowo - jak w ogródku u jakiejś babci. Zadbane klomby, grządki... Wręcz się zastanawiamy czy to miejsce piknikowe dla turystów czy właśnie włazimy komuś na działkę?
Zadaszony grill i wokół sporo naczyń, narzędzi.
Jest też oczywiście źrodełko. I kolejna tablica z tureckimi napisami:
“Rodzina Halila Hoca: Syn Fikriye - Erdinç, córka - Sevilcan, syn - Sali, ku pamięci.”
“Kiedyś płynąłem na odludzia, teraz wydobyli mnie na światło dzienne. Kto z mojej wody weźmie ablucję i odprawi modlitwę, niech Bóg go obdarzy rajem, niech miejsce Boże będzie jego.”
Mają tu nawet stałego lokatora! :)
Zatrzymujemy się na dłużej przy nadrzecznych ruinach.
Nie wiem co się tu dokładnie mieściło, ale jak głosi zatarty juz napis - było strzeżone i wstęp był zabroniony. Jak widać nie tylko ja mam niechęć do takich zakazów - napis jest wyraźnie ostrzelany.
A w ogóle to bardzo źródełkowy jest tu rejon - jedno np. bije spomiędzy betonowych płyt.
Woda jest lodowata. Tego nie ujęli w wiatę i poidełko, więc znalazło sobie ujście na dziko, w najbardziej nieprzewidzianym miejscu.
Właśnie stąd idziemy na kolejną wycieczkę. Płynie tu rzeka (na tej wysokości nie ma zbiornika), ale pozostało dużo urządzeń hydrotechnicznych, więc może kiedyś był zbiornik? Albo miał być? Jest most jak tama i kilka wież. Rzeka niestety nie zachęca do kapieli, dużo glona. Nie jest to, oględnie mówiąc, krystaliczny górski potok.
Takich wież stoi tu około 5 sztuk.
W oddali widać jeszcze jeden most. Stary bardzo, kamienny.
Idziemy w stronę skalnych zboczy. Kabak znajduje malutkiego żółwika i go ratuje, bo biedak upadł na skorupkę i nie umię się odwrócić, bezradnie machając odnóżami. To najmniejszy żółw jakiego widzieliśmy.
Wędrujemy sobie zatem dalej, mijając wszelakie skały, kamulce i co chwilę się otwierające nowe widoczki na góry skaliste, porosłe płowymi trawami lub oblepione skłębionym kożuchem zielonych zarośli.
Napotkaliśmy nawet bułgarski wariant "języka trolla". Może ciut niższy od oryginału, ale tu przynajmniej jest ciepło i nie ma ludzi.
Ale skalnej światyni tzn. dziwnych, wąskich okien wkutych w skale - nie znaleźliśmy. A wydawałoby się, że przeczesaliśmy w tym rejonie wszystkie podobne miejsca, no ale świątynia jak kamień w wodę. Ni ma. Poniższe zdjęcie pochodzą z googlemaps - tego czegoś szukaliśmy.
Trochę wygląda jak ten jęzor, na którym staliśmy. Ale od dołu też go oglądaliśmy i wnęk/okienek nie było. Wyraźnie mają tu więcej jęzorów??
O np. taki też mijaliśmy.
Albo może gdzieś tu się coś przyczaiło?
Jak wracamy to już nie ma żółwia, ale za to są krowy, które nie chcą zejść na bok ze ścieżki. Trzeba się przeciskać.
Kolejne wioski charakteryzują się tym, że leżą za rzeką, a prowadzą do nich malownicze bujane kładki. Nie wiem więc jak dojeżdża się do tych wsi - napewno nie tędy, po kładce od głównej drogi. Acz auta tam są, więc jakoś się musiały teleportować na tamtą stronę rzeki. A na mapach nie widać żadnych wyraźnych dróg od drugiej strony. Tajemnicza sprawa...
Tak się prezentuje mosteczek do wsi Nenkovo.
Rzeka na chwilę obecną przypomina raczej strumyk, ale wielkość całego koryta (i długość mostu) sugeruje, że nie zawsze tutaj bywa tak sucho.
Sklep, na który się nastawialiśmy, okazuje się być zamknięty. I to raczej nie od wczoraj ;)
Na łąkach pasą się owce.
I stoją snopki siana - a raczej ogromne kopy!
Po drogach włóczy się masa osiołków.
Niektóre czekają na autobus.
Są też takie skubańce, które wylegują się na srodku drogi.
I nie ma opcji, aby takiego delikwenta przekonać, aby się przesunął choć o centymetr. Trzeba objeżdżać trawą :)
W mijanych wioskach dominują kamienne domy, o dachach z łupka lub z czerwonej dachówki.
No i domostwa lubią być ukryte. Patrzysz kątem oka - niby pusta dolina. Dopiero po dokładniejszym spojrzeniu - o! tam jest wioska!
Docieramy do Vojnova. Podobnie jak do poprzedniego Nenkova - tu też prowadzi bujana kładka.
Ja też próbowałam, ale nie dałam rady. Widać kabaki to wersja ulepszona ;)
Droga za Vojnovem robi się bardziej chropowato wygryziona, pofalowana, a widoki wokół jeszcze ciekawsze. Jak to jest, że wyboistość drogi tak często idzie w parze z malowniczością okolicy?
Czasem droga jest wykładana czymś, co wygląda jak betonowe podkłady kolejowe.
Przewieszone w dolinie bujają się jeszcze kolejne kładki.
Jak to człowiek nieraz widzi to co chce widzieć ;) Tu początkowo wydawało mi się, że jest to wagonik, który na linach jeździ przez rzekę ;)
Przejeżdżamy przez rewelacyjną skalną bramę.
Problem jedynie z szarakiem, który jest tak wściekle niskopodłogowy, że każda, choćby najmniejsza rozpadlina, powoduje upiorne zgrzyty i trzeba je pokonywać po wcześniejszej dokładnej analizie organoleptycznej i z prędkością taką, że wyprzedzają nas nie tylko żółwie, ale również ślimaki i dżdżownice.
Kolejna wioska nie wiem jak się nazywa, bo żadne mapy o tym nie informują. Na googlemaps jest podpisane "bloki pod tamą Borovica". I owa bezimienna wieś jest zupełnie inna od poprzednich, które dziś mijaliśmy. Wszystkie wioski miały miłą, pozytywną atmosferę, zachęcającą do zwiedzania i dłuższego pobytu. A tu, nie wiadomo skąd, pojawia się i narasta jakiś irracjonalny niepokój. Parkujemy na poboczu i widzimy kilka wraków aut i śmiejemy się, że tyle zostało z tych turystów, którzy tu poprzednio zostawiali swoje pojazdy ;)
W dalszej części wsi uderza nas smród gnijącego mięsa. Przy drodze leżą zwłoki kóz, chyba... Dosyć niekompletne, bo głównie kopytka i rozwleczone flaki. Zapach tego, rozprażonego słońcem, jak można się domyślać - jest oszałamiający ;)
Kawałek dalej stoi wiata typu biesiadka, ale też jest jakaś inna... W odróżnieniu od poprzednich mocno zapodaje aromatem żula. Jakby ktoś w niej mieszkał? Albo stare bety trzymał? Nie wygląda też na obiekt ogólnodostępny... Może tutaj turyści już rzadziej docierają?
Na ściance wisi strzelba, ale chyba zabawkowa. Nikt by chyba prawdziwej przy drodze nie wieszał i nie zostawiał bez opieki.
Nad źródłem wiszą pamiątkowe tablice dekorowane gipsowym ptactwem.
Napisy podobne jak przy innych źródłach.
"Mężowi, matce, ojcu i synom: Obyście mieli szczęście"
"Niech będzie dane wejść do raju tym, którzy skorzystają z tej wody, Oby spotkał ich raj za obmycie się i odprawienie modlitwy"
Powtórzonego trzykrotnie słowa "Külfalay" nie chce przetłumaczyć żaden translator. Nie wiem więc czy to jakaś nazwa własna czy lokalne zaklęcie ;)
Przy ujęciu wody wiszą dwa zdjęcia osób, chyba zmarłych, bo przypominają wizerunki umieszczane na grobach. Osobnicy o twarzach hmmm... dość charakterystycznych. Pierwszy facet. Nawet by wyglądał w miarę normalnie, ale te oczy... jest w nich coś przerażającego. Drugie zdjęcie nie wiem czy przedstawia chłopa czy babę. Zastanawiamy się kogo z tej dwójki bardziej byśmy nie chcieli spotkać ;) Potem idąc pod górę i widząc zmierzającą ku nam postać, która nas zaraz minie, wkręcamy się, że to pewnie będzie ono - to z fotki. I spojrzy nam w oczy - i co my wtedy zrobimy??
Ta ostatnia osada ma też zupełnie inną zabudowę. Sprawia wrażenie dużo nowszej niż poprzednie. W innych wsiach dominowały stare, kamienne domy - tu raczej są bloki i pozostałości jakby pokołchozowe.
Gniazda w latarni nas urzekły! :)
Dalej droga wspina się serpentynami w stronę tamy. Widać ją w tle.
W skarpie jest wylot okrągłego tunelu, z którego wypływa woda ze zbiornika na górze.
Przy tamie jest szlaban i ochroniarz, który zabrania robienia zdjęć tutejszych urządzeń i w ogóle tej części zaczynającego się tu zbiornika Borovica. Puszcza nas za szlaban - obejrzeć można, przejść się kawałek, ale idzie z nami, więc nie ma za bardzo jak cyknąć fotkę potajemnie.
A tak w ogóle to jest miejsce, które nas sprowadziło w te tereny. Dwa lata temu znalazłam na necie zdjęcie wieży w zbiorniku i tego czegoś - leja w wodzie, jakby sztucznego wiru, gdzie woda zbiornika jakby się nagle zapadała w nicość. Dziś nie wygląda to aż tak spektakularnie - jest niski stan wody, więc betonowy lej wystaje nad powierzchnię wody i jest po prostu betonowym lejem a nie tajemniczym wirem prowadzącym w odchłań.
Zdjęcie z googlemaps:
Przez szlaban w stronę zbiornika próbuje też przejechać dwóch motocyklistów. Ochroniarz ich odławia i długo rozmawiają podniesionymi głosami. Zdecydowanie nie po bułgarsku.
Ochroniarz pozwala jedynie na zrobienie zdjęcia w stronę przeciwną niż jezioro. Z tamy w kierunku pozostawionej w dole bezimiennej wsi.
Dalej nie jedziemy. Zrobiło się późno, jazda szarakiem jest coraz bardziej upierdliwa, a droga waląca dalej w góry, oględnie mówiąc, traci na główności. Poza tym wszystko co było w planie tu zobaczyć - zobaczyliśmy. Może kolejna wioska jest jeszcze ciekawsza, no ale taka możliwość jest zawsze, dokądkolwiek byśmy nie dotarli. Zawsze ciekawi co jest za kolejnym zakrętem i czy właśnie nie to byłoby hitem wyjazdu.
Na powrocie widoki, niby już znane, ale nabierają nowego wyrazu z racji na podświetlenie ciepłym, wieczornym słońcem.
Czaple jakoś teraz powyłaziły. Wcześniej ich nie było. Może im było za gorąco?
Jedziemy ciesząc się widokami i dobrze spędzonym dniem - i prawie wjeżdża w nas wesoły dziadek! Na jednym z zakrętów wyłania się jak duch i wali naszym pasem prosto na nas. Nie hamuje - tylko cieszy ryja. Udaje się jakoś uciec na pobocze, przytulić do skały i uniknąć bliższego spotkania. Dziadek macha nam radośnie, tita klaksonem i jest tak uchachany i zadowolony z siebie jakby wjeżdżanie w inne auta było jego ulubionym hobby...
Są też owce. Kryją się w krzakach (może znają już dobrze dziadka - rajdowca?). Kabak mi pokazuje te owce, a ja jakoś je przeoczyłam i pytam: "ale gdzie? co niby tam jest?". A z krzaków odzywa się takie donośne BEEEEEE!! Jakby wyraźna odpowiedź na moje pytanie - i to z fochem "jak można nie zauważyć owcy!?!?!"
Potem inne owce pasą się na drodze.
Jakby się człowiek znudził owcami to są również krowy i osiołki. Do wyboru, do koloru.
A z bardziej przyziemnych tematów - to skończyło się nam żarcie. Mieliśmy nadzieję, że gdzieś na trasie, w którejś z wiosek, trafimy na jakiś sklep. No ale otwartego sklepu nie było. Dobrze, że przynajmniej wodę można nabrać w źródełku. Do miasta po ciemku jechać przecież nie będziemy.
Po drodze jest hotel Borovica, więc postanawiamy tam zajrzeć czy nie ma w nim jakiegoś sklepiku. Kupić można jedynie napoje, więc zaopatrzamy się w piwo i colę. Żarcie też w restauracji oferują, no ale tylko do godziny 20. A teraz jest już dużo później. Pytam czy może chociaż chleba albo kartofli nie mają na sprzedaż (jak potem sprawdzałam oba te słowa powinny być dla Bułgara w pełni zrozumiałe), ale barmanka obdarza mnie jedynie fochem gigantem i ostentacyjnie wychodzi na zaplecze. Już nie wraca. No trudno. Na stołach leży całkiem sporo chleba, takiego w koszyczkach na serwetce. Widać wschodnim zwyczajem dodają go do posiłków typu zupa i nie wszyscy klienci zjadają go w całości. No więc ja się z tym chlebem zaprzyjaźniam :) Nie chcieli sprzedać - to se wezmę za darmo :) To kolację i śniadanie mamy w jakims stopniu ogarnięte :)
Nasza skromna kolacja.
Podobną porcję chleba mamy na śniadanie. I 4 plasterki sera. I jedną cebulę (która niestety okazała się zgnita). Grunt, że mamy zaraz obok źródełko, więc w herbatach nie trzeba sie ograniczać. No bo nocujemy w tym samym miejscu gdzie wczoraj. Nie znaleźliśmy lepszego.
Kolejny cudny, słoneczny poranek u podnóża skał.
Namiot suszący się z rosy.
Biorąc pod uwagę nasze mikre posiłki, kabak nam przyrządza dodatkowo koktaile kwiatowe ;) Trzeba przyznać, że pachną ładnie :)
Ten rejon, na który w czasie tej wycieczki tylko rzucilismy okiem, można by zwiedzać miesiącami. Ile tu jest opuszczonych, kamiennych wiosek rozsianych po górach, przy jakiś zanikających ścieżynach, dostępnych jedynie pieszo, a naszym tempem by sie tam szło pół dnia. Osad, gdzie nie mieszka nikt, albo 1-3 osoby. Dojranci, Nebeska, Visoka, Avramovo, Szipka - to tylko niektóre, które udało mi się namierzyć na mapie. Ile bezimiennych szczytów, ukwieconych łąk, skalnych miast, jaskiń. Ile żółwi do uratowania! Ile osiołków do ominięcia! Myślę, że mieszkając w Kyrdżali bym się nie nudziła! A przynajmniej przez pierwsze kilka lat ;)
A my, trochę gonieni kończącym się czasem, ruszamy w stronę kolejnych malowniczych miejsc, których nigdy w Bułgarii nie brakuje! :)
cdn
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz