Wchodzimy na teren wsi Wopławki. Na Mazurach to się człowiek czuje swojsko - jakby z Dolnego Śląska nie wyjeżdżał! Ledwo co opuściliśmy leśne mauzoleum a tu bęc! ogromny, stary spichlerz przed nami!
Jaka urocza wieżyczka w narożniku!
Może to data powstania budynków?
Jest to zdecydowanie miejscowość, gdzie nie opłaca się chować aparatu. Parę kroków od spichlerza siedzą w krzakach ruiny pałacu.
A zaraz obok samotny ceglany komin - wspomnienie jakiejś fabryczki sprzed lat.
Kosiarz przygrywa... no a jak! Najpopularniejsza melodia ostatnich czasów, wygrywana jak Polska długa i szeroka, od kwietnia do listopada. Chyba niesamowicie uzależniająca - jak ktoś raz zacznie, to już przestać nie może. Może kiedyś zaczną robić ośrodki odwykowe? A może wystarczyłoby zajęcie czymś rąk np. szydełkowaniem? Można by początkowo połączyć z puszczaniem osobnikowi wizgu silnika na słuchawkach, coby sie czuł bardziej spełniony.
W Wopławkach nie brakuje też powiewu dawnych PGRów - bloki, płytowe place, składy opału.
Niby zwykły dom, ale te boczki to jak w jakiejś twierdzy!
Pompa też chyba zabytkowa.
Po dojściu do głównej drogi mamy możliwość jazdy PKSem (o dziwo tu takowy jeździ), ale wcześniej podbierają nas dwa stopy. Pierwszy wiezie nas do Starej Różanki. Jedziemy z dziadkiem, w którego aucie prawie urywa łeb od wiatru. A niby się mówi, że starsi ludzie się boją przeciągów. Jak widać nie wszyscy...
W Różance stoi wiatrak, gdzie kiedyś znajdowała się knajpa jugosławiańska, ale splajtowała. Teraz wiatrak jest opuszczony.
Nie mamy czasu tam podejść bo zjawia się kolejny stop, który wiezie nas do Barcian. Jedziemy z chłopakiem, który jeździ sobie autem... dla ochłody! Mieszka kilkaset metrów od rosyjskiej granicy i oględnie mówiąc nie jest szczególnie zachwycony z takiego położenia swojego gospodarstwa. Twierdzi, że zazdrości nam - mieszkańcom Polski zachodniej.
W Barcianach postanawiamy iść na obiad. Jak to kiedyś ktoś podsumował nasze wyjazdy: "jedzą, piją, pływają i lezą, gdzie ich nie trzeba". Coś w tym jest ;) A teraz wypadła akurat pora jedzenia! Pada na bar "Feniks". Wnętrza są chłodne i przestronne. Widać, że to lokal z innych czasów. Dziś jesteśmy chyba jedynymi gośćmi, a wystrój wskazuje, ze głównie odbywają się tutaj imprezy okolicznościowe typu komunia.
Dzisiejsze danie dnia to zupa szczawiowa, żeberka i kompot. Mniam! Jak się nosi w plecaku od kilku dni tylko stary chleb i żółty ser - to taki zestaw wydaje się rajskim pokarmem!
Z okolic podsufitowych przygląda się nam czterooki wentylator (zdjęcie Piotrka)
Przed barem mogę po raz pierwszy w pełnej krasie obejrzeć dwukołowe rumaki przybyłych wczoraj kompanów. Przyglądam się im dokładnie - może mi się kiedyś przydadzą jakieś patenty pt. jak przypiąć tyle bambetli do roweru, nie pogubić ich i jeszcze być w stanie jechać bez ciągłych wywrotek.
Część ekipy idzie do zamku. Ja nie idę. Już tam byłam 9 lat temu. I nie dało się wejść do środka. Teraz ponoć też się nie da. Więc po co się wkurwiać drugi raz?
Na obrzeżach Barcianów jest dziwny dom. Taka jakby niedokończona budowa, ale zdecydowanie ogród nie jest opuszczony - wokół murów znajdują się zadbane grządki. Teren jak widać jest strzeżony - taka armata wycelowa w ewentualnego złodzieja truskawek to nie są żarty! ;)
Nie tylko broń palna pilnuje rabatek. Jest również coś na kształt stracha na wróble, ale w wersji nieporównywalnie bardziej upiornej. Jest środek dnia, idziemy w sporej ekipie, świeci słoneczko, a ja nie mam nic na sumieniu i wcale nie myślę wchodzić w szkodę. Ale czuje się jakoś nieswojo patrząc na tą zjawę... Zdjęcie chyba nie odda całosci atmosfery - to coś ruszało się targane wiatrem, szata powiewała, a głowa jakby się kręciła na boki. Jednocześnie wydawało toto nieprzyjemny dźwięk - jakby naprawdę wycie dusz potępieńczych gdzies z oddali. Myślę więc, że straszydło jest skuteczne - przynajmniej na buby ;)
Suniemy na północ. Wokół sielskie krajobrazy prowincjonalnych dróg, zasiewów, małych przysiółków i starych domów utopionych w zieleni.
Idziemy do Mołtajnów. Czemu tam? Ano bo tam jest jezioro. No i blisko granicy. Słupków chyba nie pomacamy, ale na naszych wyjazdach wypada się gdzieś pokręcić blisko i choć raz wpaść na pograniczników.
Wesoła ekipa przemierza nieśpiesznie kolejne kilometry bocznych dróg.
Gdzieś tam mijamy samotny, opuszczony domek wśród niesamowicie falujących na wietrze zbóż. Niestety pusty już zupełnie.
Część trasy mam okazję przebyć na rowerze Piotrka. Fajnie tak - trochę plecy odpoczną, no bo Piotrek poniesie mój plecak. Dla odmiany za to drętwieją mi ręce, bo ciężko utrzymać kierownicę jadąc z dużym obciążeniem. Jestem bardzo z siebie dumna, bo udało mi się nie wywalić ani razu. (zdjęcia zrobione przez Piotrka)
W Mołtajnach jest sklep, a nawet dwa, ale w żadnym nie ma zimnego piwa, więc większość ekipy jest niepocieszona.
Z atrakcji jest za to przystanek patriotyczny. Czego tu nie ma! Grunwaldy, wrześnie, stada bocianów, orły, dumy pisane wierszem.
Niektóre boćki chyba nie są zachwycone z roli jaka im przypadła. Aż im oczy wierzch wylazły ;) Ale cóż - taki los ptactwa na wiejskich PKSach...
Na przystanku widnieje napis: "Tu też jest Polska". Dziwny taki trochę... Czemu "TEŻ"?? Jeszcze flaga o deseniu z lekka przypominającym znak zakazu wjazdu. Celowa alegoria?
Może ten napis jest odpowiedzią na postawioną niedaleko mapę?
Osiedlamy się nad jeziorem. Zabudowy rekreacyjnej tu sporo - są tu dwie wiaty, wieża, ale nieporównywalnie skromniej jak wczoraj. No tu jest tak normalnie.
Jezioro Arklickie z wieczora wydaje mi się brudne, pełne grubego glona, więc tracę ochotę na kąpiel.
Jak widać jednak ryby muszą być. A przynajmniej niektórzy mają na to nadzieję.
Z ciekawostek można wymienić żywe szałasy. Nie wiem czy to ma jakieś funkcje praktyczne czy tylko dla ozdoby? Może jak zieleń się rozrośnie będzie to coś na kształt altan dających cień?
(zdjęcie Piotrka)
Dziś przyjeżdża nas odwiedzić Ziuta i Grześ. Dotarła też spóźniona Kaśka, jak zwykle z baniakiem swojskiego bimbru.
Większa część ekipy rozkłada się na nocleg w wieży.
Piotrek pod wieżą wisi w hamaku.
Ziuty w aucie, pilnie strzeżonym przez zębiste szczerzuje. A! Już mi kiedyś zwracano uwagę, że to słowo się pisze przez "ż". Nic podobnego! Bo "szczeżuja" - to małż. A "szczerzuja" - to coś, co się szczerzy. To zupełnie inne słowo! :)
A ja mój namiocik lokuje się w chaszczu, który jest już chyba czyimś ogrodem.
Nie jest to przypadkowe. Na samym terenie nadjeziornym ziemia nie nadaje się do ustawienia namiotu - jest cała z grubych brył, jakby pługiem ją przejechali. Jest też problem z kiblem - trzeba chodzić w trzciny. Już wiem czemu jezioro jest brudne ;)
Ale nie ma co narzekać na drobne szczegóły. Jest super! Nie palimy dziś ogniska - zamiast tego korzystamy z wiatowego kominka. Ogień to ogień :)
Wiata służy nam dla różnistych celów np. jako warsztat naprawczy. Rower Krwawego dzielnie kontynuuje tradycje wózeczka i uatrakcyjnia nam wyjazd częstymi awariami.
Wiata jest również pijalnią przepysznych trunków! Czego tu nie ma! Nalewki są zarówno z owoców popularnych typu cytryna czy pigwa, ale również takowe brzmiące dla mnie niezwykle egzotycznie typu "ślidośliwa" czy "coś tam chyćka".
A najważniejsze, że jesteśmy wszyscy razem! 9 sztuk wesołych, roześmianych gęb! :)
Oprócz wspomnianego festiwalu nalewek mamy na zakąskę paletę śmierdzących serów, ogromną dawkę opowieści dziwnej treści (np. o rytualnym spożywaniu serc Tadżyków ;) ) a i płyną wartkim strumieniem wspomnienia z wypraw wszelakich, jako że z zebranej tu ekipy chyba nikt się nie para nadmiernym siedzeniem na tyłku.
Rano zapodajemy kąpiele w jeziorze. Jest cudowne i teraz wydaje mi się czyste! Nie wiem skąd tak ogromna zmiana oceny!
W wiacie siedzimy chyba do 12:30, kontynuując wczorajszą integrację. Mamy jeszcze jedną niespodziankę! Ziuta robi dla wszystkich pyszną jajecznicę! :)
Kaśka jak zwykle pozyskała całą siatę kwiatów do swojego ogródka!
Potem Ziuty odjeżdżają a ekipa plecakowa rusza w trasę. Mijamy różnistą zabudowę wsi. Miłośnicy popegieerowskich bloków napewno nie będa tu zawiedzeni!
Nie omieszkamy zajrzeć pod sklep i rozsiąść się tam wygodnie. (zdjęcie zrobione przez Pudla)
Wyhacza nas tu straż graniczną. Tradycja! Wyjazd bez ich towarzystwa się nie liczy :P Zdjęcie robię z ukrycia, bo miejscowi na widok Pudla fotografującego pograniczników wpadaja w panikę, że "służby tego nie lubią". Wole więc nie ryzykować - jak tu mają takie klimaty to może lepiej przyzoomować z krzaczorów.
Kiedyś koło sklepu był bar. Wygląda zachęcająco i bardzo tu pasuje! Niestety od dawna już nieczynny...
Pod sklepem poznajemy Rafała, który pół życia spędził w Holandii, ale wrócił do swoich. Twierdzi, że i tu można pracować jak się tylko chce. Dziś np. o 16 idzie do roboty. Szesnasta już za pasem, a nasz kolega ledwo trzyma się na nogach od bocznych wiatrów. Gdy po chwili przynosi pod sklep kosiarkę - już się trochę boimy, żeby nie próbował jej włączyć, bo teksańska masakra piłą mechaniczną to by było małe piwo...
Jednak i tak pod sklepem doszło do jednej katastrofy!
Potem zaglądamy pod kościół obronny. Coby nie było, że tylko sklepy zwiedzamy ;)
Z plaży też go było widać! Typowy taki styl północny. W pobliskim obwodzie kaliningradzkim też zwiedzaliśmy podobne: LINK. Na Dolnym Śląsku (niby tez poniemieckie ziemie), a takowych się często nie spotyka. Może brak tego krzyżackiego powiewu w powietrzu? ;)
I urzekły mnie stojące nieopodal jelonki!
Odbicie świata w starej płycie.
Jedynie kotowatemu nie utarli nosa.
Jeden kadr i na nim naraz pomniki trzech epok.
W pagórek obok bloków jest wkomponowana piwniczka. Ponoć to pozostałość krzyżackiego zamku. Drzwi iście zamkowe! Obok powiewają suszące się gacie. Krzyżacy chyba nie byliby zachwyceni jakby się załapali na podróż w czasie ;) (zdjęcie zrobione przez Pudla)
Jeszcze rzut oka na drugi, bardziej bagnisty brzeg jeziora - i wychodzimy z Mołtajnów.
Gospodarstwo w Arklitach.
Czar płytowych dróg.
Doganiają nas rowerzyści. Pierwsze zdjęcie jest zrobione przez Pudla.
Czasem znudzi się betonowa płyta czy koci łeb, więc i polami se wędrujemy.
MUuuuuuuu!
W Kotkach na przystanku robimy sobie popas.
Ekipa wędrowna w komplecie.
Frączkowo i jego kolorowe przystanki. Jak niewiele trzeba, żeby odrobinę rozweselić otaczający świat! :)
Wspomnienie dawnych czasów zatopione w asfalcie. Jak ten komar w bursztynie...
Asymetryczny współużytkownik drogi.
Tu skręcamy. W tym momencie to jest jeszcze dla nas tylko zwykła tabliczka - taka jakich setki. Bo jeszcze nie wiemy ile emocji, przygód, atrakcji i pozytywnej energii jest zawarte w słowie "Skandawa" :)
cdn
Czyta się świetnie jak co roku! Chociaż w tym roku już, co będzie dalej, bo odkryłem blog Hanysa. Pozdrawiam serdecznie i wielu cudownych chwil Wam życzę
OdpowiedzUsuńDzieki za miłe słowa! :)
Usuń