wtorek, 15 października 2024

Bułgaria cz.1 (2024) - Sofia na początek

W tym roku znów Bułgaria, ale dla odmiany postanowiliśmy to zrobić nieco inaczej. Zoptymalizować czas czy jak to się mówi. Dojazd + powrót zwykle (jakby się nie starać) zajmował nam 10 dni (5 tam, 5 powrót) czyli połowa trzytygodniowego wyjazdu. Jakoś w tym roku nie miałam specjalnych pomysłów na atrakcje i zwiedzanie po drodze, ale za to dużo do objechania w Bułgarii. Zatem tym razem spróbujemy formy nietypowej dla nas i jeszcze nigdy wcześniej nie praktykowanej - znaczy samolot + auto na miejscu. A zaoszczędzone 10 dni przeznaczymy na kolejny wyjazd, w zupełnie inną stronę. A przy okazji kabak polata samolotem - już dawno o tym marzyła.

Początkowo chcieliśmy wypożyczyć na miejscu coś podobnego do naszego busia - coby dało się w tym spać. Niestety okazało się, że takiej opcji nie ma - może być niewielki autobus, kamper albo ciężarówka, no więc ni cholery nie to co nam trzeba. Mi się też marzyło popróbować szczęścia z terenówką, ale tu okazały się zabójcze ceny. W takim razie szukaliśmy jakiegoś normalnego autka pokroju naszej skodusi, coby w miarę po terenie jeździło i w oczy nie lazło. Jak się okazało tego też nigdzie nie ma. Auta są albo nowe a jak stare, to już zabytkowe - takie jak np. na wesele. Pozostało się więc poddać i wybrać po prostu opcję najtańszą... No grunt, żeby jechało do przodu i żeby się bagaże zmieściły (choć o to drugie do końca mieliśmy pewne obawy). No bo to wszystko musi się dać upchać, a bagażnika dachowego zapewne nie będzie...


Jako że plecaki wyszły mocno rosochate, na lotnisku zawijamy je w folię, coby nie poodpadały kieszenie, karimaty, namioty itp.


A więc Wrocław, Warszawa, Sofia... Jedna z nielicznych okoliczności, która jest nas w stanie zmusić do odwiedzenia dużych miast lub co gorsza stolic. Super, że w tym kierunku można lecieć w dzień. Raz, że się nie zarywa nocy, a dwa, że fajne widoki! Od 5 lat nie siedziałam w samolocie to się teraz jaram, że można z góry na świat popatrzeć!

Tu gdzieś nad grzbietem Karpat. Pewnie rumuńskich?


Różne ciekawe desenie pól uprawnych.




Fajny byłby taki kamuflaż na portki!


A tu jakieś takie formacje drapieżne? Jakby się coś rozlewało?





Taka jebutna rzeka to chyba musi być Dunaj?


Niedługo przed lądowaniem mijamy jakieś dzikie góry i zarosłe wsie. Fajnie to wygląda, takie bardzo mało zaludnione tereny. Niestety całkiem nie umiem obczaić gdzie to mogło być.





Na lotnisku w Sofii jest pusto i przestronnie. Po tłumach i kociokwiku na polskich lotniskach można wręcz powiedzieć, że tu jest przyjemnie. A i najbliższe okolice lotniska są całkiem miłe dla oka!



Bagaże też doleciały - uffff... to jest zawsze największy stres!

Pozyskane autko urodą nie grzeszy, więc nie będzie tak często zaszczycać zdjęć jak busio czy skodusia. I zapewne będzie go ciężko znaleźć jak go gdzieś zostawimy, bo wygląda jak wszystkie inne. Szare, obłe, błyszczy się jak psu jajca. Chyba musimy się szybko nauczyć na pamięć blach, coby potem włamywać się do właściwego ;) No i dziwne takie - nawet kluczyka nie ma... Ale nie narzekajmy - jest ok. Nawet udało się upchać bagaże do środka. Nie trzeba będzie przyczepki na bazarze kupować. Pojazd dostaje imię Szarak. Skoro będzie nam towarzyszył przez ponad dwa tygodnie - to przecież musi mieć imię!


Toperz chyba właśnie robi mu zdjęcie numerów. I to jest jedna z większych zalet szaraka - bułgarskie blachy. Nie mamy więc wypisane na twarzy "obcokrajowiec". I zatrzymując się w dziwnych miejscach robimy najwyżej za buców z Sofii, a nie przybyszów nie-wiadomo-skąd - a to czasem bardzo pomaga.

Jako że jest już wieczór to pierwszy nocleg śpimy w hoteliku w Sofii. Po zupełnie przeciwległej stronie miasta niż lotnisko. Tam było najtaniej, więc może przełoży się to też na fajny klimat? Są tu nowo wybudowane szklane wieżowce, acz po drugiej stronie szosy (tej naszej) czai się urokliwa dzielnica. Ruchliwa szosa rozdziela dwa światy.


Dzielnica ponoć nie mająca opinii zbyt dobrej, przed czym ostrzega nas koleś z recepcji, gdy się wybieramy na wieczorny spacer. Koleś jest bardzo zachwycony Polską, że tam jest tak porządnie, nowocześnie i europejsko. No cóż... przemilczamy więc sprawę czemu tak chętnie kolejny raz odwiedzamy Bułgarię... tzn mówimy mu, że chodzi o ciepłe morze, no bo w sumie to też jest prawda ;)

Z tą dzielnicą w sumie coś musi być na rzeczy, bo kraty w oknach to czasem mają nawet do drugiego piętra, a do pierwszego to norma.



Kraty przypominają czasem siatkę ogrodzeniową.


Wieczorny spacer jednak jest bardzo sympatyczny, nikt nas nie zaczepia ani nic w tym stylu.

Osiedle jest cieniste i przypomina jeden wielki, nieco zapomniany park. W cieplejszym klimacie ludzie chyba po prostu potrafią docenić cień, więc wyprażona patelnia nie jest szczytem marzeń o luksusie. Takie blokowisko to ja rozumiem! :)




Różne zarośla można też spotkać w oknach, na murach i balkonach.



W co gęstszych chaszczach kryje się hit - place zabaw z dawnych lat. Całe blokowisko jest usiane drabinkami w kształcie statków, autobusów czy aut. A w czasie zabawy mozna sobie zerwać i wciągnąć kwaśne jabłuszko czy inną śliwkę. Jak się okaże potem na powrocie - tych żelaznych konstrukcji kształtów wszelakich - jest tu znacznie więcej!







Mi najbardziej podobają się te wieżowce i już mam sprytny plan, żeby spróbować wejść na dach.

Może tu nie zamykają tak wszystkiego jak u nas? Toperz jednak twierdzi, że nie chce żeby nas zwinęła policja już w pierwszy dzień, więc żebym wyhamowała z żądzą eksploracji przynajmniej do jutra. Co gorsza kabak go popiera, bo od dachu wieżowca woli pordzewiałe drabinki ze spadającymi śliwkami... Zostałam więc przegłosowana, więc co się czai na dachach tych wieżowców pozostanie tajemnicą...


Ciekawy mural.


Z ciekawostek w okolicy występują też murki z nie-wiadomo-czemu wmontowanymi jakby fragmentami torów kolejowych. Ki diabeł?




Zaraz obok w asfalcie też jest jakiś fragment toru donikąd.


Wpadamy też przypadkiem na sklepo-knajpę o nazwie "Bieriozka", która zwraca naszą uwagę udekorowaniem podobiznami Czeburaszki.



W środku asortyment wybitnie nawiązuje do krajów byłego Sajuza - są wina mołdawskie i gruzińskie, chałwy, pielmieni, matrioszki, tematyczne magnesiki itp. Czeburaszek niestety nie mają na sprzedaż, nabyliśmy do naszej kolekcji jedynie krokodyla Gienę.


Jak potem gdzieś sobie czytałam jest to sieć sklepów skierowana do emigrantów i turystów ze wschodu, którzy zatęsknią za smakiem swojej rodzimej kuchni. Personel sklepu jednak mówi wyłącznie po bułgarsku, co w Sofii zdaje się oczywiście być naturalne, ale niezbyt współgra z całą konwencją przybytku. Ale widać, że klientów ma - poznaliśmy w środku grupkę Ukraińców, którzy przyszli po pielmieni i jakieś specjalne mleko w puszce, a też wyszli z drugim Gieną pod pachą. Ostatnim. No i szlag trafił mój sprytny plan, że kupię też drugiego krokodyla dla kumpla...

A z innej beczki odnośnie pamiątek! Myślę, że byłoby ciekawe zamiast popularnych obecnie magnesów na lodówkę przywozić sobie z podróży np. tematyczne dekle kanalizacyjne. To by był zbiór! Np. taki :


Mądry kabak jednak stwierdza, że to zły pomysł, bo napewno nas z tym nie wpuszczą do samolotu ;)

No i został pewien niedosyt włóczenia się po dzielnicy bo za szybko wyłączyli światło ;) Nastał ciepły, przyjemny wieczór, no ale to już ani zdjęć się nie porobi, a i w dziurę łatwiej wlecieć czy bo mordzie zebrać. No i trza się wyspać - jutro też jest dzień! Poza tym chcąc nie chcąc wrócimy tu za 2 tygodnie, bo się trzeba na samolot stawić.

W nocy mamy w naszym hoteliku spore przemeblowanie, bo musimy wyjąć z zabudowanej szafki lodówkę i ją wyłączyć - tak okrutnie buczy, że się nie da spać! Gorzej chyba niż osobnik marki Saratow, który kiedyś na kwaterze w Sandomierzu nam spacerował po pokoju ;) Zabawne to było - idę w nocy do kibla i wpadam na lodówkę, która wyspacerowała na środek pomieszczenia.

Rano nas jeszcze czeka okropność - jeździmy jak durni po Sofii szukając butli gazowych, których do samolotu nie można zabierać. Czy wspominałam już kiedys, że nienawidzę dużych miast? To jest jakiś horror po nich jeździć, chodzić, w ogóle na nie patrzeć! Brrrrr... Zabieramy butlę, dopychamy wszystkie szczeliny Szaraka żarciem, wodą i srajtaśmą... i już nas tu nie ma.

I w końcu!!! Wjeżdżamy w Bułgarię taką, jaką lubimy najbardziej. Kraj bocznych dróg, ruin i pustki.


cdn

1 komentarz: