wtorek, 17 października 2023

Kleszcze na bengajach czyli Roztocze Południowe (2023) cz.5 (Dziewięcierz, Horyniec Zdrój, Radruż)

Wyruszamy w stronę Dziewięcierza. Najpierw idziemy przez tunel.


Potem nasypem dawnych torów.


Na koniec odbijamy w polno-leśne ścieżki pełne niezapominajek.



Docieramy do typowego popegieerowskiego osiedla. Zagubione wśród lasów niewielkie bloki. Omszały eternit, składy rosochatego opału, słupy, kable, budy, kamerliki - patyna lat i ten cały malowniczy chaos, który spędza sen z powiek wszystkim miłośnikom świata z klocków Lego.




Zwraca uwagę kolekcja złotych płyt :)


Burza dorwała nas nieopodal przystanku PKS. Trochę opadu przeczekujemy, a żaden piorun szczęśliwie nie przygrzmocił w blaszaną wiatę ani równie metalowy kosz na śmieci.



Droga zdaje się być idealnie dobrana do atmosfery tego miejsca, a zapach wygryzionego asfaltu po burzy nie ma sobie równych. Dla mnie to nieodłączny aromat wędrówki i wszelakich letnich wojaży. Woń rozgrzanej dziury w drodze, zmoczonej ciepłym deszczem - rozpoznam wszędzie i zawsze będzie mi sie do niego cieszyć gęba!


Bunkry znajdujemy dwa, jeden otwarty, drugi zamknięty.





Dwóch nie udaje się odnaleźć, mimo że szukamy ich po dokładnych namiarach. Wygląda jakby zapadły się pod ziemię, po jednym nawet została głęboka dziura ;)


Poszukiwania więc średnio owocne, no ale co się wyczochralismy po krzakach to nasze! :) Miejscami tutejsze lasy przypominają jakąś dżunglę!




I jeszcze rzut oka na pozostałości po PGRach. Tam wcześniej były mieszkalne - tu mamy zabudowania takie bardziej gospodarcze.


Nie mogę odżałować, że jakoś nie było czasu na ich dokładniejszą eksplorację, a i zapał w ekipie dla takowego przedsięwzięcia nie był zbyt rozbudowany. Cóż... zwiedzanie starych PGRów jest pasją na tyle niszową, że zazwyczaj muszę to robić samotnie ;)

Widać, że zostało tutaj sporo żelastwa, a budynki są w całkiem niezłym stanie. Pewnie i w środku byłoby gdzie pobuszować. Trochę wręcz żałuje, że może trzeba było iśc tu zamiast na bunkry? No ale takie rzeczy zawsze się wie dopiero po fakcie. A może siedział tu np. jakiś cieć, który tego pilnuje? Albo część budynków jest wciąż do czegoś używana? I byłaby jedna wielka dupa ze zwiedzania? Zawsze owa "droga niewybrana" pozostawia pewien niedosyt.





Przyczepa do tira załadowana ogromniastymi korzeniami. Ktoś kiedyś gdzieś chciał przewozić. Na opał? Do ozdoby? Tego się już nie dowiemy.


Do Horyńca jedziemy stopem - busem dla niepełnosprawnych. Wysiadamy w samym centrum, gdzie rozłozyły się obiekty handlowo - usługowe :)



Już wcześniej dostajemy sms od Pudla, że jest w Horyńcu i znalazł fajną knajpę. Okazuje się rzeczywiście przyjemna - taki drewniany barakobar otoczony ogródkiem piwnym.

(zdjęcie zrobione przez Pudla)

Przytyka do niego plac z trylinki, na którym rozłożył się bazarek. Sprzedają tu głównie używane ciuchy.




Kupiłam sobie krótkie spodenki, za 7 zł. Nie były specjalnie ładne ani wygodne, ale dzięki ich posiadaniu mogłam ubrać coś na zadek i w tym czasie wyprać swoje długie spodnie, które stały się już po tych kilku dniach niemiło sztywne. Potem mogłam ze spokojem w sercu te krótkie wywalić ;) Co ciekawe - w ekipie 4 osoby robiły zdjęcia. I jakoś tak przedziwnie wyszło, że nikt nie uwiecznił tego kilkugodzinnego momentu, gdy byłam posiadaczką krótkich spodni. Cóż... szare, kraciaste i z lekka przyduże, wiszące jak worek, gacie, pozostaną tylko w mojej pamięci.
A Piotrek znalazł tu fajną czerwoną koszulę w kratę, też za jakieś grosze. Ale niestety przy bliższych oględzinach okazała się zjedzona przez mole.

Barakobar ma tylko jedną wadę - nie ma w nim nic do jedzenia. Podają jedynie piwo i jakieś popierdółki do pogryzania pokroju czipsów, orzeszków czy paluszków. A my byśmy przede wszystkim coś zjedli. Piwo też miło wypić, ale jest raczej opcjonalne, gdy człowiek jest głodny. Na tych naszych przygranicznych wędrówkach żywię się głównie chlebem z żółtym serem (bo więcej nie jestem w stanie unieść), więc jeśli mijamy miasteczko to warto nieco rozszerzyć swój asortyment z zakresu jadła. Zostało mi w pamięci z poprzedniego pobytu w Horyńcu (w 2015 roku), że gdzieś obok musi być jeszcze jedna knajpa. Taka restauracja jak z dawnych lat. Na górnym piętrze odbywał się dansing dla kuracjuszy, którzy przyjechali do okolicznych sanatoriów. Grała więc spokojna muzyka w jakiej gustują emeryci, bo przypomina im młode lata. Klimacik był więc zacny i zdecydowanie bubowy! Knajpa zwała się "Piwnica".

Horyniec 2015

Nie musimy daleko szukać - od barakobaru dzieli ją chyba 50 metrów! Wciąż działa! No i tutaj mają i jedzenie, i piwo. Mają też kibel, gdzie udaje mi się wyprać spodnie, dużo gniazdek, gdzie wszyscy się rzucają podładować zdychające bateryjki. Miła babeczka z obsługi pozwala nam również wykorzystać lokal jako przechowalnię plecaków. Dzieki temu do Radruża możemy pójść na lekko.

Knajpa obecnie nazywa się "Piwnica 2", co ma podkreślać, że zmienił się właściciel.


Wygłodniała ekipa rzuciła się na smaczną strawę.

(zdjęcie zrobione przez Pudla)

Do Radruża lecimy jak na skrzydłach. Jednak te 20 kg mniej robi mega róznicę!

Po drodze można odpocząć na dobrze wyposażonych przystankach PKS! :)


Cerkiew w Radużu stoi jak stała. Bez zmian. Fajnie, bo to miłe miejsce. Kolory chmurek sugerują, że coś się kroi w pogodzie.



Dziś udaje się wejść do środka. Byłam tu już kilka razy, ale zawsze oglądaliśmy ją tylko z zewnątrz. A tu ci taka niespodzianka! Wleźliśmy akurat na miłego pana, który ma klucze i może nas oprowadzić.

Wnętrze od razu uderza atmosferą dawnych lat. Cudny zapach - drewna i starej bejcy. Nie ma w środku zbyt dużo sprzętów. Są tylko ławki. Ścienne malowidła i ikonostas są ciemne, o przygaszonych kolorach. Nie ma wątpliwości, że fragmenty wyposażenia są bardzo wiekowe.




Gdy jesteśmy w środku rozpętuje się burza. Leje jak z wodospadu.



Wysiada prąd, co powoduje, że wnętrza stają się jeszcze bardziej ciemne i nastrojowe. Wali piorunami jak szlag gdzieś całkiem blisko, gdy przewodnik deklamuje wiersz o ścianach świątyni, które niejedno widziały i mają dużo do opowiedzenia. Czasem tworzy się taka atmosfera, że ciężko to oddać słowami. Po prostu trzeba tam być na miejscu i to przeżyć, aby zrozumieć. Właśnie tam, wtedy, gdy patrzymy w oczy ikon w czasie nawałnicy - tworzy się to coś. Taka kompilacja widoku, zapachu, dźwięków i jeszcze czegoś unoszącego się w powietrzu, co tworzy miejsce wyjątkowym tylko w tym wyłącznie kawałku czasoprzestrzeni.


Zaraz przy cerkwi znajdują się groby. Należą ponoć do wójta i wójtowej z XVII wieku. Jest z nimi związana bardzo malownicza legenda - o tatarskiej brance i powrocie do domu po 30 latach. Jak ktoś jest ciekawy szczegółów to bardzo fajnie jest to opisane na stronie: tutaj




Po deszczu unoszą się wszędzie mgły a powietrze jest przepełnione świeżością.


Tam gdzieś jest granica. Jak widać bobry współpracują ze strażą graniczną, aby utrudnić ewentualne wycieczki na przełaj.


Bardzo mocno się też ochłodziło. Gdy wychodziliśmy z knajpy wszyscy się śmiali, że ja jak zwykle nie rozstaję się z tobołami. Że albo taszczę największy w ekipie plecak albo chociaż pękastą reklamówkę z kurtką od deszczu i dwoma polarami. Teraz nic nie mówią - bo jak zwykle moje tłumoki się przydały.

I jeszcze raz rzut oka na cerkiew, tym razem w klimatach szaro - mglistych i bardziej uwodnionych.


Dla porównania etapy ciemnienia lub jaśnienia elewacji oraz pojawiania się i znikania drzew:

Rok 2001 (lub 2002)

2008

2023


2001(2002?)

2015

2023


Zaglądamy też do dzwonnicy.


Mamy w domu taką grę, która nazywa się Jenga. Coś jakby bierki z drewnianych klocków. Nie wiem czemu tutaj mi się przypomniała ;)


Zaglądamy też na cmentarz, gdzie można się nacieszyć dużą ilością ciekawych, kamiennych nagrobków.





Mech to najpiękniejsza dekoracja!



Radruż to obecnie mała wieś (była spora, ale po wojnie przecięła ją granica). Cerkwie mają tu dwie, jako przypomnienie o minionych czasach.

I znów porównanie:

2001(2002?)

2007

2023


Wracamy stopem. W Horyńcu dołącza do nas Kasia z Podlasia - siódma uczestniczka naszej wędrówki. Kaśka jak zwykle nie przybywa z pustymi rękoma. W tym roku przywiozła chyba 2 litry płynnych wyrobów regionalnych i "podlaskie czipsy". Jest to jakaś część świni, chyba wędzone skórki.


Już po ciemku idziemy nad pobliski zalew i tam rozbijamy nasz obóz nieopodal wiat i miejsc grillowych.


Na nadwodną imprezę przychodzą też lokalsi, przynoszą różne dobrości, którymi nas częstują. W blasku ogniska płyną wszelakie opowieści.


Niektórzy zażywają wieczornej kąpieli. Woda w zalewie jest niesamowicie ciepła jak na maj. Aż taka za ciepła. Ja sobie więc wkręcam, że pewnie spuszczają do niej jakieś paskudztwa - tak jak do naszego "patysiowego potoczka" i przez to tracę ochotę na kąpiel. Naszym nocnym pływakom skóra nie zeszła, więc widać moja wyobraźnia jest zbyt bujna.

Coś z tą ciepłą wodą jednak było na rzeczy - w zalewie żyją takie ogromne małże!


(zdjęcia zrobione przez Szymona)

Rzut oka na obozowisko kolejnego poranka.



Wędrując przez Horyniec przy jednym z bloków podziwiamy współczesną twórczość lokalną.





Odwiedzamy też ruiny jakiegoś kołchozu czy innego zakładziku. Elewacja wygląda na ostrzelaną...


Wnętrza jak widać wciąż ktoś wykorzystuje na magazyn.


Sialala! Widać szamańscy imprezowicze się tu kręcili!


Najbardziej przypada mi do gustu dawna stacja benzynowa. Wszystko tu jest - dystrybutory, znaki a nawet samochody! :) Posiedzieć sobie na wartburgu to fajna rzecz! :)







Na drugie śniadanie idziemy do "Piwnicy" na naleśniki. Szymon z Iwoną rozkładają się tu z całym majdanem i biorą się za pisanie. Mają zarąbistą zajawkę - wysyłają pocztówek do znajomych! Takie normalne, papierowe, wypisane długopisem. Potem oblizują znaczki i je przyklejają! I wysyłają pocztą. Jak za dawnych, dobrych lat! Łza w oku się kręci! Dobrze mieć takich znajomych jak nasze miłe Krakusy! :)

Potem idziemy do spelunki - barakobaru, gdzie Pudel urzęduje od dawna. Jest już chyba w dobrej komitywie ze wszystkimi lokalnymi dżentelmenami.



Też tu na chwilę zasiadamy. Ktoś piwko, ktoś dwa, ktoś leci jeszcze na pobliskie ciuchy obczaić asortyment i rozważyć uzupełnienie ekwipunku. To chyba pierwsza knajpa, gdzie w tle powiewają koszule, kurtki i gacie! :D


A! I niektórzy twierdzą, że to ja noszę na rękach dużo koralików! Jak widać - mam jeszcze sporo do nadrobienia i zacny wzór do naśladowania! :)


Czas płynie przyjemnie, ale brzuchy są już pełne jadła i napitku, więc warto by się gdzieś ruszyć i powędrować w dal. Wertujemy mapy, uprawiamy burze mózgów - czy dalej sę trzymać granicy? Czy może odbić od niej i poszukać roztoczańskich skarbów w innych miejscach? Stare Brusno ostatecznie wygrywa z Hutą Kryształową.


I znów się na chwilę rozdzielamy. Pudel, Krwawy i Kasia zostają jeszcze nad kufelkami złocistego napoju, wśród gawęd lokalsów. Ja, Krakusy i Piotrek ruszamy w stronę Brusna. Zespół niespokojnych nóg tym razem wygrał z magią barakobaru :)

Relacja kończy się tak, jak się zaczęła. Tunelem ruszamy ku naszemu dalszemu przeznaczeniu!



cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz