sobota, 26 listopada 2022

W pogoni za cykadami cz.24 (2022) - Rumunia, Miercurea Sibiului

Początkowo planowaliśmy wracać przez Rumunię taką trasą, aby przejechać sobie trasę transfogaraską. Rezygnujemy jednak z tego pomysłu. Odwiedzani przez nas mechanicy niby zgodnie twierdzili, że z busiem wszystko jest w porządku, acz zaufanie do specjalistów to jedno, a drugie to dźwięki, ktore nam się zdecydowanie nie podobają. I intuicja podpowiada, że dużych przewyższeń i tysiąca zakretów to nam teraz zupełnie nie potrzeba. Skoro więc wizja podróży drogą 7C została wyeliminowana, decydujemy się jechać zwykła siódemką. Droga ma ten plus, że nie przewala się przez wysokie góry tylko biegnie rzeczną doliną - i na tym się jej plusy kończą. Ogólnie jest upiorna - wąska, przeładowana, pełna ryczących tirów, które nie mieszczą się na swoim pasie i co chwilę leżą przewrócone tarasując 3/4 drogi, co wpływa na tworzenie się gigantycznych korków. 5 albo 6 takowych widzieliśmy, a najbardziej spektakularny był ów, z którego wysypały się jajka. Cudna jajecznica na dwa pasy drogi...

Mijamy też po drodze jakieś zatłoczone kurorty, pełne wielkich hoteli i dmuchanych kaczuszek. Związane są chyba z utworzonym na rzece zalewem. Szosą między tirami spacerują więc pielgrzymki kuracjuszy, a do fotografowania się z pomnikami czy fontannami stoją dosłownie kolejki. Co za koszmarne miejsce!

Gdy droga wyłazi w rozległe doliny robi się przyjemniej, ale pojawia się bardziej istotny problem - nasze kółko. Wcześniej zgrzytało od dawna prawe, ale tylko przy skręcaniu. Mechanicy zgadzali się, że to wytarta guma na "drążku" i "kiedyś można wymienić". Teraz wybitnie odzywa się lewe i to w sposób ciągły. Najpierw jest to cichutkie popiskiwanie, jak granie świerszcza w oddali, ale z każdym kilometrem przybiera na sile i zaczyna brzmieć jak stado wściekłych cykad! I to niezależnie czy się jedzie prosto czy skręca, wolno czy szybciej, nie ma już opcji obrotów koła bez tego dźwięku. Mieliśmy dziś plan dotarcia do warownego kościoła Dobarca, ale jechanie w takim stanie raczej przestaje mieć sens. We wsi zwanej Miercurea Sibiului owo lewe koło zaczyna nową orkiestrę. Zgrzyty, skrzypienia i jakby odgłos podrzucania czegoś co odpadło i katula się w środku. Odpuszczamy wszelakie plany, patrząc tylko gdzie można bezpiecznie stanąć, bez opcji tira w dupie. Jedziemy z prędkością chyba poniżej kilometra na godzinę. Wyprzedzają nas polne myszy biegnące poboczem. Zbliża się wieczór. Ech... Nigdy byśmy nie pomyśleli, że ta niewielka miejscowość o trudnej nazwie będzie punktem w Rumunii, który najbardziej zapadnie nam w pamięć. Zupełnie jak mołdawskie Ciniseuti sprzed 10 lat... Też miejsce zupełnie nieplanowane dla zwiedzania czy postoju, a los zdecydował, że ma swoje ważne miejsce wśród wakacyjnych wspomnień!

Na wylocie z miejscowości jest opuszczona stacja benzynowa. Toż to szczęście w nieszczęściu! Tego nam było trzeba! Jest tu rozległy plac z betonowych płyt i daszek, który niegdyś stał nad dystrybutorami.


Jest tu też zamknięty budyneczek z napisem "cafe" czy "accesori auto". Co ciekawe ten budynek ma na dachu krzyże,, jak kościół.


Podobny krzyż ma też hotelik położony po drugiej stronie szosy.


Początkowo ten hotel też bierzemy za opuszczony, ale wieczorem w dwóch oknach pojawia się światło. Kabak twierdzi też, że w nocy w innych, ciemnych oknach widziała błyski - jakby ktoś chodził z latarką. Oprócz tego do naszego placyku przylega pole szumiącej kukurydzy, pełne pustych, wkopanych zbiorników na paliwo.


Z zarośli sterczy spory maszt. Są też jakieś budyneczki jakby małej, rolniczej fabryczki, ale ciężko wnioskować na temat jej stanu użytkowania.


Kawałek dalej, po drugiej stronie szosy, wznosi się kwiatek czynnej stacji benzynowej Rompetrol.

Biorąc pod uwagę godzinę i ostatnie ciepłe błyski promieni słońca - dziś już nic nie zdziałamy. Mamy dobre miejsce na nocleg, więc szykujemy się do snu. Rano będziemy się martwić co dalej. Łatwo jednak mówić i planować - cała noc męczą nas sny związane z tematem, nieraz tak absurdalne i psychodeliczne, że nawet ciężko by je było opisać.

Poranek wstaje pogodny. Idealny, aby wyruszyć na okoliczne pagórki i szukać starych kościołów. A tu plany inne...

Mieliśmy wykupione ubezpieczenie na kraje, przez które jedziemy. Była tam opcja przyjazdu pomocy drogowej i transportu do zakładu mechanicznego w celu naprawienia usterki. Dzwonimy. Miła pani, z głosem jak z zupełnie innej agencji, wypytuje o wszystkie nasze dane, numery, kwitki i wpisuje je w swój komputer. Wszystko się zgadza. Zatem zgłoszenie zostaje przyjęte i mamy czekać na telefon z informacją co dalej. Mija godzina. Telefon milczy. Dzwonimy zapytać czy może o nas nie zapomnieli. Nie. Wszystko w toku. Czekać. Mija kolejna godzina, póltorej. Cisza. Nikt nie przyjeżdża, a co gorsze nawet nie dzwoni. Bo cenna by była informacja, że przyjadą po nas np. jutro. Byśmy wiedzieli, że dzisiaj możemy iść na spacer. A tak siedzimy przywiązani do miejsca w takim totalnym poczuciu zawieszenia i beznadziei. Ponownie dzwonimy na polski numer kontaktowy i ciągle dostajemy tą samą informację: "Z rumuńskim oddziałem póki co nie ma kontaktu".

Kit z ubezpieczeniem - postanawiamy wziąć sprawe we własne ręce. Toperz znajduje w telefonie, że w tej wiosce jest zakład mechaniczny. 700 metrów stąd. Spróbujemy podjechać i pokazać im zgrzytającego busia. Mechanik jednak nawet nie rzuca okiem jakie auto, co się stało. Twierdzi, że "ma full", nie ma czasu, mamy spadać na drzewo i nie tarasować mu wjazdu na posesję. Innego mechanika ponoć we wsi nie ma... To nie był dobry pomysł, aby tu jechać, aby opuszczać nasz miły i zaciszny placyk! Busio wydaje tak potworne zgrzyty, że mamy poważne obawy czy dojedziemy z powrotem te kilkaset metrów. Nasza cicha, opuszczona stacja benzynowa zdaje się być nieosiągalnym rajem - bez aut w zderzaku, trąbiących i wygrażających nam z okien, że śmiemy się wlec po szosie w takim ślimaczym tempie. Uffffff.... Wróciliśmy pod nasz daszek, do kwiatków wyłażących spośród popękanych płyt. Cieszymy się z tego małego sukcesu jak diabli, bo jakby busio nam stanął na szosie to nie wiem co dalej... No ale nasza sprawa jest wciąż w punkcie wyjścia. Ale przynajmniej już dokładnie wiemy, że zupełnie nie ma takiej opcji, żeby jechać do Sybinu czy Sebes szukać tam mechanika. Bo takie głupie i irracjonalne pomysły gdzieś nam się w głowie też pojawiały.

Czyli co? Nadzieja tylko w naszym ubezpieczeniu? Dzwonimy. Ktoś po tamtej stronie klepnął zgłoszenie mailowo, że przyjęte, ale nie ma żadnej informacji czy mają lawetę i nawet orientacyjnie czy w ogóle planują kiedyś się zainteresować naszą sprawą, czy mają totalnie wyrąbane. Nic. Echo. Siedzimy więc na tej opuszczonej stacji i kwitniemy. Korzenie zapuszczamy. Miła pani z infolinii o czarującym głosie mówi, że ona tam tylko pracuje i co ona może. Jej zadaniem jest wpisywać numerki z ubezpieczenia w rubryczkę i przekazywac dalej. A że owo "dalej" nie działa - to jej bardzo przykro. Dzwoni do nas jakiś inny konsultant i przeprasza, że ponoć taka sytuacja trafiła się im po raz pierwszy, ale wygląda na to, że oddział rumuński pochłonęła czarna dziura...

Mamy sporo czasu aby dokładnie obejrzeć placyk, na którym stoimy, budyneczek stacji i każde z osobna pęknięcie betonu, mimo że jest tu ich całkiem sporo. Kilkakrotnie przetaczamy busia kilka metrów, aby stał w cieniu. Jeszcze brakuje, żeby mu sie coś w silniku zagotowało.






Sporo rośnie tu miłych kwiatków, np. moja ulubiona cykoria podróżnik. Skubana lubi dokładnie to co ja! Rośnie albo przy drogach albo w spękanym betonie!




Budynek stacji jest zamkniety, a w środku leżą dawne dystrybutory.


Gdy tu stoimy mija nas sporo sympatycznych pojazdów. Co ciekawe, kompletnie nie zwracają na nas uwagi. Tak jakby niebieski bus stojący na opuszczonej stacji był codziennym zjawiskiem. Hmmm... zresztą my też już powoli mamy wrażenie, że stoimy tu od zawsze... Że świat poza tym placykiem nie istnieje...





Mija chyba ósma albo 9 godzina od przyjecia zgłoszenia o naszej awarii, a busio stoi jak stał, a my nadal nic nie wiemy. W miarę dobrze się czeka, nawet długo, jeśli się wie na co i jest nadzieja, że to coś kiedyś nastąpi. Oczyma wyobraźni widzimy zimowe zawieje i nas na tej stacji. Porosłych wczesniej trawą po pas...

Chyba więc tyle z ubezpieczeń... Kartki z kontaktem nie wyrzucamy - może się kiedyś przyda w toalecie. Musimy coś zacząć działać we własnym zakresie. Piesze wędrówki w poszukiwaniu szczęścia planujemy zacząć od pobliskiej stacji z kwiatkiem. Może tam da radę się z kims dogadać i np. wezwą nam lawetę, która zawiezie nas do Sebes?

Pierwsza napotkana babeczka na stacji jest bardzo miła, ale zupełnie nie dajemy rady się z nią dogadać. Idzie więc po drugą. Do drugiej już dociera, że jest jakieś auto i że jest zepsute. Ona dzwoni chyba do tego mechanika, którego już mieliśmy okazję poznać i wychodzi na to, że dostaje zjebkę przez telefon, że śmiała tej wielkiej osobistości zakłócić poobiednią drzemkę. Debil drze się do telefonu jak opętany, a dziewczyna ma oczy jak spodki i mówi, że lokalny mechanik nie ma miejsc w najbliższym czasie. Jest też trzecia babka, która najlepiej rozumie toperza i mówi, że ona ma kumpla mechanika i on zaraz tu przyjedzie. Czekamy. Po jakis 10 minutach zjawia się mechanik. Początkowo wykazuje zainteresowanie jedynie dziewczyną ze stacji, która go wezwała i po ich wzajemnych odnoszeniach można domniemywać, że się lubią. To dobrze nam wróży. Mechanik postanawia obejrzeć i busia. Krzywi się na dźwięk zgrzytów i... każe jechać za sobą. Busio zgrzyta, ale jedzie. O matko! Jak srzypi! Żebyśmy tylko dojechali! Ten jego zakład jest dokładnie po przeciwnej stronie wsi, a już bardziej rozwlec tej miejscowości to chyba nie mogli! Ajajajaj! Jeszcze kilkaset metrów! Busio kochany! Dojedź grzecznie! A jak kabak przemawia do busia: "Wiem, że cie bardzo boli nóżka, ale musisz jechać, o tu za zakręt. Zaraz dostaniesz pyszny syropek i wszystko będzie dobrze!"

Ufffff... Dojechalim. Po prostu kamień z serca. Mam ochote wysiąść i całować ziemię jak papież. Jak to człowiek przejeżdża tysiące kilometrów i tego nie docenia. A potem takie kilkaset metrów wydaje mu się wiecznością i drogą, której pokonanie jest wiekopomnym sukcesem.

Gdy trochę emocje opadają rozglądamy się. Fajny warsztat! Nie taki klaustrofobiczny jak u tego ch... co byliśmy rano. Ogromne hale...




Tu jest przestrzeń, spokój, zapach smaru jaki powinien wypełniać takie miejsca. Za zakładem wieś już się kończy.


Tylko pola, linia kolejowa i pagórki z bacówkami w oddali.


I wszędzie wokół horyzont zamykają góry! I w części z tych gór chyba leje...



Jedną z górek widocznych nad zakładem pokrywa gęsta zabudowa jakiejś wioski. Muszą mieć stamtąd ładne widoki!



Niko, nasz mechanik, mówi, że nasz problem to łożysko, które się rozpadło. Tak podejrzewaliśmy. Trzeba zamówić części. Będą na jutro na 9. Jupiiii! Wreszcie jakieś konkrety i wiadomo na czym człowiek stoi.

Niko w ogóle jest mistrzem porozumiewania. Tak jak babka z ośrodka "Panorama" w Bułgarii potrafiła wszystko co ważne przekazać gestami, Niko ze swoją bardzo znikomą znajomością angielskiego potrafi się wznieść na takie wyżyny elokwencji, że szczęki opadają. Jak używając 100 prostych słów omówić wszystkie ważne kwestie :)

Skoro już tu jesteśmy, to toperz postanawia też pokazać mechanikowi drugie koło, które nas niepokoi. To, które od dawna zgrzyta przy zakręcaniu. W tym celu busio wjeżdża na kanał, aby lepiej wszystko obejrzeć. Niko obmacuje te gumy, których już prawie nie ma, wsadza głowe we wszystkie okoliczne szczeliny i diagnozę ma tą samą co mechanik z Szabli - że to akurat nie problem, że spokojnie dojedzie i w domu możemy sobie to na wszelki wypadek wymienić. Toperz zjeżdża więc z kanału, odjeżdża jakieś 3 metry do tyłu i wtedy rozlega się donośnie PIERDUUUT! Wszyscy aż podskoczyli, bo jakby się pół hali zawaliło! Ki diabeł?? Może to Niko zamykał kanał żelaznymi kratami?? Otóż nie... To busio. To prawe koło busia, właśnie to, które chwilę wcześniej było oglądane. Pękło dokładnie to miejsce, gdzie brakowało gumy. Wszystkie bebechy więc osiadły 20 cm i wsparły się drążkiem dopiero na feldze. Pół koła schowało się pod karoserie. Nie wygląda to dobrze. Koło utraciło zdolność obracania się. A busio w połowie stoi w warsztacie a połowę poza. Dokładnie w drzwiach, które trzeba teraz zamknąć, bo nadeszła taka godzina, że mechanicy idą do domu. Niko łapie się za głowę, wybucha spazmatycznym śmiechem i biegnie zamawiać kolejne części na jutro. Biorąc pod uwagę, że przed chwilą potrząsał tym kawałkiem, mając 5 cm na głową całego busia, to chyba musiało mu się zrobić z lekka gorąco... I chyba rzeczywiście ta część musiała nie wyglądać tak źle, jak naprawdę z nią było.

Mechanicy odkręcają busiowi koło i podnoszą go na takim dziwnym podnośniku na rolkach.



Tym sposobem można busia kilka metrów przetoczyć, aby opuścił bramę.


Na tym etapie okazuje się też, że nie ma opcji, żeby w busiu dziś spać. Jakbyśmy się za bardzo wiercili i busio spadł z tego podnośnika to mógłby się solidnie powyginać czy połamać. Dobrze, że mamy namiot. I że jest tu pełno dogodnego miejsca, aby go rozbić. Ostrożnie wyjmujemy bambetle ze środka. Żegnamy się z mechanikami. Do jutra! Zamykają nas na terenie warsztatu. Namiot stawiamy między licznymi eksponatami zakładu, które chyba służą głównie jako baza części zapasowych.




Czego tu nie ma! Lawety, kombajny, dźwigi, rozmaite osobówki w stanie różnego rozkładu. Do tego daszki, budki, baraczki!








Dość wcześnie kładziemy się spać, bo wczoraj się nie wyspaliśmy ze zmartwienia.

A! Późnym wieczorem mamy telefon od naszego wspaniałego ubezpieczyciela. Po 14 godzinach od zgłoszenia. Dodzwonił się do nas oddział (!!!) węgierski!! Miły pan wie, że jesteśmy w Rumunii, ale pyta czy można nam jakoś pomóc. Na tym etapie mówimy mu, że ogarnęliśmy się sami i dziękujemy za troskę.

Skądinąd ciekawe czy osoby wpadnięte pod pociąg albo dźgnięte nożem też czekają kilkanaście godzin na jakąkolwiek pomoc. Ale wszyscy mówią - "Bądź mądry i odpowiedzialny! Kupuj ubezpieczenia!"

Rano wstajemy dosyć wcześnie, bo ktoś pozyskuje drewno w chaszczach nieopodal i stopery nie tłumią wizgu piły. Jemy śniadanie na niecodziennym stoliku - wrośniętej w ziemię lawecie.


Zgodnie z obietnicą o 9 zjawiają się mechanicy i przyjeżdżają części. Akcja w toku:


Koło południa wszystko jest gotowe. Zepsute części dostajemy na pamiątkę. Są więc na zdjęciach poniżej, bo nie do końca chyba potrafię wytłumaczyć dokładnie słowami co to były za kawałki.

To jest rozpadnięte łożysko z naszego lewego kółka. To co od dawna robiło "tutu" jak pociąg, a potem zaczęło ćwierkać jak świerszcz by ostatecznie przejść na melodię zgrzytów i przesypywania się metalowych kawałków jak w grzechotce.


Natomiast to coś z prawego kółka jest tą częścią bardziej skomplikowaną, której do teraz nie potrafię nazwać. To coś skrzypiało przy skręcaniu i było bagatelizowane przez wszystkich. I ostatecznie się urwało z wielkim hukiem - grzecznie bardzo, w drzwiach warsztatu.


Koło południa się żegnamy z naszymi mechanikami. Busio jedzie i jest tak niesamowicie cicho! Słychać tylko silnik! Aż tak dziwnie! ;) Po drodze zawijamy na stację benzynową z kwiatkiem, żeby podziękować jeszcze raz dziewczynom. Niestety ich nie ma. Jest inna zmiana. Z nikim z obsługi nie ma opcji się porozumieć. Ni w ząb. Ot takie dziwne zrządzenie losu. Gdybyśmy dziś tu uderzali - to byśmy kompletnie nic nie załatwili i albo dalej byśmy kwitnęli na placyku, albo nasze losy potoczyłyby się jeszcze zupełnie inaczej. Ot inna nitka równoleglej rzeczywistości, która nie miała okazji zaistnieć...

Skoro juz tu jesteśmy to jedziemy do obronnego koscioła, który planowaliśmy zwiedzić.


cdn



5 komentarzy:

  1. Ta część z prawego koła to sworzeń wahacza :)
    PS Nie wiem czy macie w zwyczaju, ale akurat sworzeń wahacza, końcówkę drążka kierowniczego czy łożysko koła to zawsze warto mieć ze sobą, te części kosztują grosze, a nie dość że może to znacznie przyśpieszyć ew. wymianę przez mechanika, to i samemu można się pokusić w kryzysowej sytuacji.
    PS2 Miło się czyta! Ale to chyba wiesz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mieliśmy w zwyczaju - ale chyba zaczniemy mieć. Póki co mamy już na stanie dwa zapasowe łozyska. O samodzielną wymianę to raczej nie ma szans abysmy sie pokusili, ale podjezdzajac do wioskowego mechanika to moze bardzo przyspieszyc czy w ogole umozliwic naprawę, bo czesto problemem są wlasnie częśći, ktorych nie ma.

      Usuń
    2. I bardzo sie cieszę, że ci sie miło czytało! :)

      Usuń
  2. :) stanął mi właśnie przed oczami rok 1980 jak żywy. Mając lat po 19 jechaliśmy z przyszłym mężem fiacikiem 126 z Opola do Sozopolu. Z namiocikiem na ciepłą plażę na jakiś miesiąc czy dwa. W namiociku pogubiły się śledzie więc wieźliśmy zamiast nich klingi szpadowe. I gdzieś w Rumuni na trasie strzeliły nam dwie opony naraz, a zapasówka standardowo tylko jedna. Do dziś reagujemy na hasło vulkanizaaaare.. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To klingi szpadowe były latwiej dostepne od śledzi??

      Po czasie się super wspomina takie akcje, podczas gdy w ich toku nie zawsze jest do śmiechu. Ale podejrzewam ze musial byc udany wyjazd! Robiliscie jakies zdjecia? :)

      Usuń