Kolejny listopadowy dzień okazuje się być nadpodziw ciepły - na krótki rękawek. Lato było deszczowe i chłodne, początek jesieni również, to dobrze, że chociaż teraz nie marzniemy! Można by powiedzieć, że niebo jest czyste i błękitne, ale tak nie do końca... Fabryka chmur dziś wyrabia 1000% normy...
Suniemy na jedno z naszych ulubionych nadrzecznych miejsc. Mijamy opuszczone folwarki otoczone pokręconymi gałęziami starych sadów.
Dwie kaczuchy ;)
Uroki jesiennych łozów nadrzecznych.
U celu wyprawy - nasza pryzma z piaskiem. Zbieramy opał. Dużo opału. Dziś musimy mieć baaaaardzo dużo żaru - nie tam takie popierdółki jak na ziemniaki.
Jest z nami też oczywiście Sępik, o którym wspominałam w poprzedniej relacji.
Dbamy o jego właściwe odżywienie.
Czas mija w miłych okolicznościach. Pracujemy ochoczo nad produkcją żaru.
W końcu przychodzi czas na bohaterkę dnia - dynię! :) To przepis, ktory wyczytałam na jednej z grup "buszkraftowych". Bierzemy dynię. Ucinamy jej czapeczkę. Wydrążamy z niej gniazda nasienne z pestkami. W otrzymaną miseczkę wkładamy wcześniej przygotowaną potrawkę - w naszym przypadku była to usmażona cebula, boczek i papryka. Zakrywamy czapeczkę. Wsadzamy w ognisko. Zasypujemy żarem. Trzymamy z pół godziny. Na koniec dosypujemy do wnętrza dyni tartego sera. Od siebie dodam jeszcze jeden punkt - bardzo uważamy, aby w czasie zakopywania nie trącić patykiem w "czapeczkę" i nie nasypać piasku/popiołu do środka dyni. Jest to składnik może i klimatyczny, ale zdecydowanie w tym miejscu niepotrzebny ;) Nasze dyniowe leczo wyszło przepyszne - tylko trochę zbyt chrupkie ;) Zwłaszcza toperz narzekał, że mu chrzęści w zębach. Mnie i kabakowi to albo mniej przeszkadza - albo dostały się nam lepsze kawałki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz