poniedziałek, 18 października 2021

Śladami urynoterapii cz.7 - (Budynin, Korczmin, Tarnoszyn) (2021)

Do Budynina podjeżdżam z dziadkami, kosą spalinową i dziwną broną, która wygląda jak piła tarczowa, która spuchła. Panowie jechali tylko do skrzyżowania, ale im się zrobiło żal jak spróbowali podnieść mój plecak i postanowili zboczyć ze swojej drogi, aby podwieźć mnie aż pod lokalną światynie. Cerkiew otacza dużo drutów i słupów.



Są też jeszcze ślady po Zielonych Świątkach. Mam strasznie mieszane odczucia odnośnie tego święta. Z jednej strony miło wyglądają umajone kościoły, a z drugiej tak potem żal tych usychających drzewek...


Nieopodal stoi kamienny krzyż, przywodzący na myśl krzyże pokutne.



Zaglądam też do dzwonnicy.



Reszta ekipy dociera piechotą, bo do tak wyładowanego auta tylko jedna osoba się zmieściła. A później już nic nie jechało… Ale mi się udało! Najbliższe pół godziny spędzam więc wylegując się na ławce pod szumiącym drzewem.

Podczas gdy reszta zwiedza i odpoczywa w cieniu przycerkiewnych drzew, ja idę obczaić kępę na horyzoncie. O ile mnie bubowy instynkt nie myli - tam siedzi coś opuszczonego. Mapa pokazuje tam obecność malutkiego przysiółka. Sprawdzić nie zawadzi!

I znów uśmiech na gębie! Fajny znak, fajna informacja! :)


Takową więc miłą drogą zagłębiam się w cieniste przysiółki.



Pierwszy napotkany dom sprawia wrażenie niezamieszkałego, ale ktoś kosi koło niego trawę, gromadzi drewno, a i na szopie jest nowa kłódka.




Drugi dom zauważam dopiero na powrocie - tak mocno jest zarośnięty! Mijając go za pierwszym razem zupełnie przeoczyłam, że za zwartą ścianą zieloności coś może siedzieć! Dojścia bronią zasieki z jeżyn, malin, pokrzyw i wszelakiego żarłocznego chwasta. Zdecydowanie koniec maja nie jest najdogodniejszym okresem w roku na zwiedzanie tego typu miejsc. Ślady “pazurów z Budynina” mam na rękach jeszcze miesiąc później ;)



W środku czas zatrzymał się w połowie lat 90 tych. Przynajmniej tak twierdzą ścienne kalendarze.



Na ścianach wiszą święte obrazy z gorejącym sercem i komunijne pamiątki. Ciekawi mnie czy rzeczywiście dawniej wszyscy ludzie byli tacy religijni, tak z przekonania i potrzeby duszy? Czy była to kwestia ówczesnej mody i nie wysuwania się przed szereg? Tak jak teraz obsesyjne koszenie trawy?






Na ślubnych monidłach bardzo mi zawsze brakuje daty wykonania...


Oprócz ściennych ozdób pełno też wala się przedmiotów codziennego użytku - narzędzia, książki, płaszcze, buty, stare radio, lampy naftowe, niedojedzone przetwory i lodówka firmy Predom.









Jakby pogoda nie dopisywała to na strychu można by całkiem przyjemnie przekimać. No chyba że by straszyło? ;)


Na jednym z okien trzepoce się mała ptaszyna. Bije brzuszkiem w okno, czasem z taką siłą, że potem oszołomiona upada na parapet. Leży chwilę, ciężko oddycha, po czym rozpoczyna szamotaninę na nowo. Udaje mi się złapać tą śliczną, pierzastą kulkę i wypuścić na słońce, zieleń i szeroki świat! Nie obyło się jednak bez ofiar. Sięgając po ptaka stanęłam na zydelku, którego jedna nóżka postanowiła w tym momencie odmówić współpracy. Taborecik się więc poskładał, a co gorsza wystawił zardzewiałego gwoździa, który mi się wbił w nogę.. Normalnie wrócę z tego zwiedzania pokiereszowana jakbym walczyła z jakimś dzikim zwierzem!

Budynin jest jedynym chyba miejscem na tegorocznej wędrówce, gdzie rozważamy kąpiel. Był tu niegdyś maleńki stawek, gdzie pluskała się lokalna dzieciarnia. Dziś jednak nieco zmienił swój wygląd. Nie ma dogodnego dojścia do wody, brzegi są wysokie a wodą mulista i chyba od razu głęboka.

Do Korczmina tuptamy pieszo. Na trasie towarzyszy nam taki uszasty kolega.


Porcelanowy deseń na jednym z mijanych domów.


Próby złapania jakiejś podwózki w dalszą drogę spełza na niczym. Stop dzisiaj jakoś w ogóle nie bierze. Spotkamy za to trzy razy patrol pograniczników, którzy zadają różne dziwne pytania, a potem i tak się okazuje, że wiedzą o nas wszystko… Planowaliśmy dziś wieczorem dotrzeć do Wierzbicy, gdzie jest opuszczony pałac. Ale już teraz widzimy, że zamiar ten jest totalnie nierealny...

A bloki wyłaniają się z rzepaku.


Cerkiew w Korczminie, w różnych ujęciach.



W 2002 roku, kiedy odwiedziliśmy ją po raz pierwszy, przechodziła bardzo porządny remont, cała była wtedy w rusztowaniach. Do dnia dzisiejszego drewno juz na tyle pokryło się patyną, że wygląda przyjemnie i nie wali nowością.


W cieniu drewnianej kopuły zapodajemy mały popas. Tutaj uświadamiamy sobie, że istnieje spora szansa, że dziś nie znajdziemy żadnego sklepu. Przeliczamy ilość zapasów - ja mam paczkę sucharów, czosnek i puszkę sairy, Iwona dwie torebki ryżu i zieloną cebulkę. Jakoś do jutra przetrwamy, ale sutych posiłków to raczej nie będzie. Jedno jest pewne - nie jest to jeszcze etap spożywania 2 razy dziennie lawasza z karimatą, jak to kiedyś nam się zdarzyło w górach Armenii ;)

Koło cerkwi stoi ołtarz polowy, w otoczeniu kwitnących krzewów. Oj tu muszą być klimatyczne majówki!


Jest też krzyż kamienny. Taki dla wszystkich. Niestety patrząc zarówno po historii, jak i teraźniejszosći - nie jest on po myśli większości. To raczej wyjątek potwierdzający regułę i piękny gest jakiegoś zapaleńca. Ale cieszy, że choć jeden taki stoi...


Dawny skup mleka przeobraził się teraz w kącik wypoczynkowy. Nawet pod zadaszeniem! :)


Droga do Tarnoszyna dłuży się niepomiernie. Prosta nitka asfaltu zdaje się nie kończyć. Człowiek idzie, idzie, idzie i jakby stał w miejscu. O upływającym czasie i mijanych kilometrach przypomina tylko coraz solidniejszy ból pleców od plecaka, który ni cholery nie chce schudnąć. Ruch na drodze jest znikomy, ale jak już coś jedzie to z prędkością przynajmniej 150 km/h i trzeba uskakiwać do rowu. O łapaniu stopa więc kompletnie nie ma mowy.

Czasem trafi się jakieś rozlewisko...


Krwawy został w tyle. Jakiś czas widzimy go na horyzoncie jak coś majstruje przy wózeczku, ale potem widać już tylko prostą, pustą szosę. Raczej nie poszedł inną drogą? Tu nie ma szansy zabłądzić. Czekamy dłuższą chwilę na jednym z zakrętów. Może coś zostawił pod cerkwią albo zgubił i musiał się wrócić? A może coś się stało? Mamy nadzieję, że np. nie upolował go jeden z tych samochodów, przed którymi myśmy ledwo uskoczyli do rowu. Różne myśli chodziły nam wtedy po głowie. Dla przykładu cytat z relacji Pudla: “Co gorsza zawieruszył się Krwawy. Jak zwykle szedł ostatni, widziałem go jeszcze gdzieś w Korczminie, a potem zniknął. Napadli go, zgwałcili, ukradli wózek? Nie wiadomo, na telefony nie odpowiada. Kurde, żebyśmy nie musieli się cofać, aby identyfikować zwłoki...”

Mijamy zabudowania Szczepanowa. Jakoś wyjątkowo dzisiaj wszyscy są zmęczeni. Trasa chyba krótsza niż wczoraj, ale jakoś całej ekipie dała w kość. Nawet do cerkwi nikomu się nie chce podchodzić.


A!! Mieliśmy okazję dzisiaj zwiedzić opuszczoną szkołę. Budynek z zewnątrz jest niepozorny, ot niewielki, podłużny baraczek. Bujność zarośli sugeruje, że już od iluś lat nie pełni swojej funkcji.




Do środka już dawno nikt nie zaglądał. Wchodząc wpadam w zasiek z pajęczyn. Lokalne pająki chyba się zasugerowały pobliską graniczną sistiemą, jeśli chodzi o solidność konstrukcji i próby ograniczenia ruchu. Pajęczynowisko ma chyba z 3 metry grubości i przez to trzeba się autentycznie przebijać. Włażę pierwsza, więc cały kokon biorę na siebie i potem próbuję się oskrobać patykiem... Nieraz zdarzało mi się wchodzić do opuszczonych miejsc, ale takie coś widzę po raz pierwszy!

W szkole są pomieszczenia mieszkalne, jakby dawnych nauczycieli? Wersalki, dywany, poduszki...






Gdyby nie pajęczyny i warstwa kurzu to wszystko wygląda jakby ludzie stąd wyszli i mieli zamiar zaraz wrócić. Tylko “zaraz” nie nadeszło przez 15 lat. Ostatnia odezwa na ścianie opatrzoną jest datą 2005. W jednym z pomieszczeń stoi miednica z zatopioną szmatą. Jakby ktoś planował umyć podłogę. Wodę w miednicy porasta gęsty kożuch glonów, grzybów i wszelakiego innego życia, które postanowiło skorzystać z dłuższej nieobecności człowieka w tym miejscu.


Klas mieli tu tylko kilka.



Na jednej z tablic są jakieś dziecięce malowidła. Ciekawe czy pochodzą jeszcze z czasów istnienia szkoły czy ktoś wbił tu później, by dać wyraz swojej artystycznej duszy?


Podłoga w szkolnym korytarzu wita nas donośnym skrzypieniem. Mam wrażenie, że nasze kroki słychać w całej wsi. Mam nadzieje, że nikt nas tu nie nakryje!


Ścienne gazetki...





Plan lekcji. Co ciekawe - myśmy w szkole nie mieli przedmiotów o nazwach “przyroda” czy “sztuka”. Czy to odpowiedniki naszej “biologii” albo “środowiska”? Albo “plastyki”?


43 lata temu mieli tu dzielne zuchy! Konkursy wygrywały!


Ze ścian ciągle ktoś na nas patrzy. Albo jakiś Rej czy inny Mickiewicz albo królik lub wiewiór.




W szafkach ogromna ilość przezroczy i taśm filmowych. Sporo tu mieli różnistych pomocy naukowych!







Kącik kościsty. Ciekawe do jakiego zwierzaka należał ten szkielet stojący koło ryby?




Czasopisma z lat 80 tych.



A piłki wciąż napompowane! Jakim cudem? Z moich to za pół roku powietrze schodziło i trzeba było dopompować!



I mieli nawet barometr! Hatifnaty by się cieszyły! :P


Pajęczyny, wszędzie tłuste, gęste pajęczyny! Masakrycznie one sklejają włosy. Kolejnego dnia to sobie pół łba wyrwałam przy czesaniu...



A jednak udaje się dotrzeć dziś do sklepu. Dotuptaliśmy do Tarnoszyna i tamtejszego punktu zaopatrzenia w materiały niezbędne. I nawet jest otwarty! Jesteśmy uratowani! Będzie zatem wypaśna kolacja a nie tylko ryż z sucharami! :) Można się też nawodnić :) A i Krwawy się odnalazł! Szczęście zatem pełne!


Pod sklepem pełno też futrzastych lokalsów. Siedzą i mruczą.


Pozostaje jeszcze kwestia noclegu.. Wszędzie wokół tylko pola, pola, pola. I tu znów spadają nam z nieba pomocni miejscowi. Sami podchodzą i w mig odgadują nurtujące nas problemy - i jeszcze proponując rozwiązanie. Możemy się rozbić na miejscowym stadionie. Miejsce jest idealne. Piłkarze zostawiają nam nawet otwarte szatnie, a więc możemy kimnąc pod dachem. Na rano zapowiadają opady, więc nie musimy potem zwijać mokrych namiotów i ich kisić w Zamościu. Są wychodki, kran z wodą, a nawet miejsce na ognisko!




Świat widziany z kibelka!


Wybieramy się też do drugiego sklepu, a nasza trasa wypada przez rozległe, zielone łąki.



Nie wiem co łączy Tarnoszyn z Grunwaldem. Bo kawałek drogi jest... Czy jest związana z tym jakaś lokalna historia?? Czy komuś po prostu tak w duszy zagrało?



A to obiekt, do którego zmierzamy!


Ogromna, podsklepowa wiata zachęca, aby zasiąść i podelektować się chwilą...




Wieczorem na ognisko przychodzą zawodnicy lokalnej drużyny “Szyszła” Tarnoszyn.


Nazwa pochodzi od miejscowej, niewielkiej rzeczki, której tereny rozlewiskowe rozpościerają się wielkimi połaciami zieleni wokół boiska. Jeden z piłkarzy jest leśniczym. Opowiada nam o leśnej chatce i proponuje, abyśmy (będąc tu kolejny raz) w niej zanocowali. Rozmowy schodzą też na temat młodzieży stroniącej od sportu, która woli tyć wciągając czipsy przy komputerze, o łapówkach na Ukrainie i o różnych plusach i minusach życia na pograniczu. A jak zostajemy już tylko w swojej ekipie - tematy meandrują w dziwne strony np. na transwestytów ;) Są też pieczone ziemniaczki, z których niestety połowa się spaliła.



Ekipa układa się spać w szatni.


Ja znajduje sobie własny pokoik - śpię w kanciapie z piłkami i pucharami. Lokalne gryzonie też wolą tą część budynku, ale o tym dowiaduję się później ;)


W nocy mam odwiedziny. Budzę się, bo mnie coś załaskotało w policzek. Zapalam latarkę. W snopie światła widzę myszkę. Zwierzątko jest chyba bardzo zaskoczone moją obecnością. Stoi słupka i rusza z niepokojem noskiem. Chwilę patrzymy sobie w oczy, jednak moje sięgnięcie po aparat powoduje, że widzę tylko ogonek znikający gdzieś za wykładziną. Przez resztę nocy słyszę jedynie chrobotania. Bliskiego kontaktu już nie nawiązujemy.

Reszta ekipy nie miała żadnych nocnych odwiedzin. Może myszory zazwyczaj wolą kicać po pucharach i piłkach niż być rozdeptywane przez spoconych facetów? I stąd takie ich preferencje odnośnie wyboru pomieszczeń? ;)

Rano leje… Przynajmniej mniej żal zbierać się do powrotu. Jak to dobrze, że nie musimy zwijać mokrych namiotów, a i śniadanko możemy na spokojnie zjeść pod daszkiem!

Po płycie boiska zasuwa bocian. Bez piłki. Czymś się odżywia.


I ostatnia wiejska wiata przystankowa na naszej trasie.


Z Tarnoszona jedziemy do Tomaszowa Lubelskiego. Tomaszowski dworzec w szarościach deszczowego dnia.



Ileś lat temu to była specyfika np. Ukrainy, że tam jeździły marszrutki. U nas były duże, przestronne i wygodne PKSy. Teraz i u nas są marszrutki i przewóz dużego plecaka jest problematyczny. No ale cóż... grunt, że coś jeździ! Cieszmy się i tym!

Żal, że to już koniec naszej wędrówki przygranicznymi wioskami. Wyjazdu, gdzie rzeczywistość przebiła wszelakie oczekiwania. Pogoda, teren, ekipa, napotkani ludzie, noclegi, ciekawe miejsca - to wszystko wypaliło dużo lepiej niż było w planach. Tak jakby los chciał nam wynagrodzić przesrany na własne życzenie wyjazd z zeszłego roku!

A dalej jedziemy do Zamościa, gdzie z konieczności transportowej spędzimy ostatni dzień naszego tegorocznego wypadu.

cdn

13 komentarzy:

  1. Przedmiot sztuka powstał z połączenia muzyki i plastyki. Natomiast przyroda, o ile dobrze pamiętam, to połączenie fizyki i biologii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aaaaa, rozumiem! I teraz wszystkie dzieciaki mają takie przedmioty? Bo rozwazalismy czy to jakis wynalazek lokalny czy ogolnopolski?

      Usuń
    2. Czy dalej są takie przedmioty, to nie wiem. Później chyba zrezygnowano ze sztuki i przywrócono osobne muzykę i plastykę, ale nie ręczę. Na pewno tamte wynalazki były ogólnopolskie, bo kojarzę je ze swojego podwórka.

      Usuń
    3. Ja to juz tak dawno chodzilam do szkoly, ze pewnie wtedy wszystko bylo inaczej!

      Usuń
  2. Świetna relacja! Czytam z uśmiechem jak zawsze. A czemu wyjazd w zeszłym roku był przesrany?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo się nie odbył :( Główny organizator wczesniejszych wyjazdów najpierw nas zwodził długi czas a potem odwołał wyjazd w prawie ostatniej chwili... W tym roku zesmy sobie uswiadomili z Pudlem, ze jak chcemy kontynuowac tą fajną tradycje, to musimy wziac sprawe we własne rece i poszukac nowej ekipy. A trzeba bylo tą decyzję podjąć juz rok temu. No ale jak to mówią "mądry Polak po szkodzie"

      Usuń
    2. A już myślałem że biegunka albo inna jelitówka was prześladowała:)

      Usuń
  3. Grunwald - należałoby wiedzieć - był to symbol polskiej chwały. W 1910 było 500-lecie, budziła się wtedy świadomość państwowa wśród Polaków pod zaborami. W mojej okolicy prawie każda wieś ma swój Grunwald, zwykle jest to górka z kamieni z kamiennym orłem na szczycie. Naziści :) mścili się na tych pomnikach, ale zaraz po wojnie zostały odbudowane.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A w jakich rejonach mieszkasz? Bo jakos nie spotykalam poki co duzo takich pomnikow, albo nie zwrocilam uwagi? Stad tutaj mnie zdziwila jego obecnosc.

      Usuń
    2. Raczej nie zwróciłaś uwagi. Praktycznie w każdym większym mieście masz ulicę Grunwaldzką (nie, nie prowadzi do Grunwaldu), a w wielu miejscowościach są i pomniki. Miecze grunwaldzkie występują też na wielu innych pomnikach związanych z polskim orężem jako uniwersalny symbol walki z najeźdźcą niemieckim. Przykłady na szybko:
      https://polska-org.pl/727035,foto.html?idEntity=513671
      http://www.polskaniezwykla.pl/web/place/2310,jaslo-pomnik-grunwaldu.html
      https://fotopolska.eu/1074165,foto.html?o=b186149
      https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/c/c5/Pomnik_600-lecia_Bitwy_pod_Grunwaldem_Pozna%C5%84_1.jpg
      https://fotopolska.eu/1399094,foto.html?o=b329242

      Krzyże Grunwaldu są też na wielu grobach poległych żołnierzy.
      https://2.bp.blogspot.com/-i7u2lAN1f6U/VybtmhFzVlI/AAAAAAAALig/DeIOiC8DZH46S47IJHP-qp6rwwvYCv6vACLcB/s1600/IMG_3718_0h_big.jpg
      https://pomorzezachodnie.travel/media/cache/artykul_miniatura_big/media/original/media/default/0001/03/95ec4a66d6443f725927221aacb2eeaa9cf23773.jpg

      Usuń
    3. No to teraz bede juz zwracac uwage, wec moze moze wiecej takich napotkam!

      Usuń