Kiedyś, napotkany przez nas w schronisku koleś, opowiadał o pewnym miejscu. Miejscu, z którym były związane legendy. Ot przychodzą takie momenty na górskich imprezach, gdy każdy wyciąga z rękawa historie niesamowite, samemu zaobserwowane, zasłyszane lub naprędce zmyślone na potrzebę chwili ;) Ta historia była taka, że był sobie las, a w lesie stała chatka. I że niby w tym lesie kiedyś lądowało ufo czy inna tajemna moc latająca maczała swoje mniej lub bardziej brudne łapy. Czy pierwsze było ufo czy chatka - to opowiadający już nie do końca wiedział. Ale po owym zjawisku las przestał być zwyczajny. Porastające go sosny powykręcały się w dziwaczne kształty, a zwłaszcza ich wierzchołki zaczęły wyglądać jak palmy. Jakby ktoś ogromną siłą przyhamował ich wzrost, powodując wykręcenie w stronę ziemi. Miejsce miało też być naładowane dziwną energią, a nocami między drzewami i nad pobliskim jeziorkiem pojawiały się błyski jak w czasie burzy. Wtedy opowieść wszyscy puścili nieco mimo uszu, komentując "ho ho! ale klimaty". Kolega wtedy wspominał w miarę dokładnie, gdzie owa chatka w magicznym lesie się znajduje, ale jakoś byłam czym innym zaaferowana i nawet nie starałam sobie tego zapamiętać. Historia zapadła w jakieś odmęty podświadomości, aby tam przeleżeć w uśpieniu około 10 lat...
Pewnego majowego dzionka wędrowaliśmy sobie lasami. Zwykłymi lasami, które kompletnie nie miały w sobie ni krzty tajemniczości. Jedne z tych popularnych w Polsce laso - upraw, nasadzonych jak od linijki i poprzecinanych idealnie równymi, krzyżującymi się pod katem prostym, drogami przeciwpożarowymi. Gdzie tuptać można kilometrami, a krajobraz zazwyczaj nie postanawia się zmieniać. Podobnie było i tego dnia. Urozmaiceniem bezmiaru sosen miało być jeziorko, którego namierzenie było głównym celem tej naszej wycieczki. Jakoś tak nas ostatnio naszło na bajora. Jakoś sobie robimy naszą prywatna mapę miejsc potencjalnie kąpielowych, a i nad wodami się fajnie biwakuje ze względu na poranne mgły i drące dzioby ptactwo lęgnące się wśród tataraku. Zgodnie z zamierzeniami jeziorko znaleźliśmy, tzn. to co po nim zostało. Susza wszędzie daje się we znaki, więc jeziorko obecnie zawiera 95% trzcin i tylko 5% wody, majaczącej gdzieś między korzeniami owych zarośli w postaci mocno mlaskającego błotka.
Plan wykonany, jeziorko namierzone, przydatność kąpielowa zerowa ;) Ale - nad brzegiem jest fajna połamana kładka, pomost z dawnych lat, gdy jeszcze zapewne łowiło się tu ryby...
A nad kładką chatynka!
Malutki baraczek, równie malowniczo nadgryziony patyną.
Wnętrza chatkowe zawierają trochę mebli oraz sporo zeszłorocznych (a może jeszcze starszych) liści...
|
|
Panienka z okienka :)
Postanawiamy więc, mimo braku jeziorka, zostać tu chwilę dłużej. Może rozpalić ognisko - skoro jest specjalny, ogniskowy, kamienny krąg? bo nasze bułki z serem w formie smażonej będą o niebo bardziej smakowite. Wykładam się na pachnącym igliwiu - za mną chatka, przede mną morze trzcin i po raz pierwszy zadzieram na dobre głowę... I robi mi się... dziwnie... Bo jakaś szufladka w zaułkach pamięci nagle się otwiera... Coś, co leżało na dnie zapomnienia, staje jak żywe przed oczami. Widzę to karkonoskie schronisko w zimowy wieczór roku 2010, zawieję szalejąca za czarnym oknem, cytrynówkę lubelską na stole, gitarę i opowieści, po których każdy bał się iść sam do pokoju ;) Coś, co miałam za zmyśloną po pijaku historie dla popisania się w towarzystwie - okazuje się nagle być wokół mnie... To jest właśnie to miejsce... Nie ma najmniejszych wątpliwości... Ja pierdziuuuuu... Ono istnieje naprawdę!!!
Nad nami bujają się sosny... O zwykłych, prostych i szczupłych pniach, jakie mają wszystkie sosny jak Polska długa i szeroka... I większość z nich jest zakończona wygiętą, skręconą ku dołowi palemką, nadającą obraz jakby drzewa chorego, jakby kiedyś mocno zmasakrowanego - które odrodziło się i pokonało urazy, ale miało w sobie na zawsze już zaklętą pamiątkę sprzed lat...
Trochę tych sosen ma w ogóle ułamane czubki.
I te powyginane urwane korony leżą teraz na ziemi jakby w formie malowniczych, drapieżnych korzeni.
Klimatu dopełniają wypróchniałe, omszałe bele - jedna z nich staje się nowym domkiem dla Krecika!
Albo taka bela...
Nie wiem czy ze mną jest coś nie w porządku, czy ja jakoś dziwnie patrzę na świat - ale moim zdaniem to nie jest zwykła bela... Ona ma w sobie coś przerażającego i fascynującego zarazem. Pozornie - kawałek martwego drzewa, ale... jednak jakoś nie do końca...
W otoczeniu "korzeni" ciekawie wyglądających zza drzew i przyglądających się nowym przybyszom, rozpalamy niewielkie ognisko.
Malutkie, bo barana piec nie będziemy, a mamy też świadomość, że jest sucho. Tylko troche niech popachnie i przydymi bułeczki. Wrzucam kilka małych patyczków na rozpałkę, kilka kolejnych przygotowuje, aby podokładać później. Ale dokładki nie będzie... Ognisko natychmiast bucha sporym płomieniem o barwie niesamowicie pomarańczowej. Ogień jest inny niż ten, który jest mi znany ze wszystkich biwaków. Jest jak smoła, jakiś taki lepliwy, pełzający, klejący się do wszystkiego jak gówno do buta. Przylepia się do ziemi, do kamieni, do bułki, a nawet do mojej ręki!! Nigdy w życiu ogień z ogniska nie przeskoczył mi na rękę! Czy ziemia jest tu napuszczona jakimś smarem albo benzyną?? Co z zapachem? Czy ten ogień nie pachniał jakoś nietypowo? Nie wiem... Bo czas, który to ognisko nam towarzyszy staramy się skrócić do minimum. Większość bułek zjemy lepiej na surowo... Robimy szybki użytek z 5% pozostałego nieopodal jeziora. Wlewamy w kamienny krąg chyba 20 litrów wody...
Jeszcze kilka rzutów oka na chatkowe okolice.
Tym razem nie byliśmy przygotowani na nocleg tutaj i po kilku godzinach musimy się zbierać - mamy inne plany... Ale wrócimy tu kiedyś. Trzeba sprawdzić co z tymi nocnymi błyskami ;) Tymi z karkonoskiej opowieści sprzed lat...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz