niedziela, 26 sierpnia 2018

Karpaty Pokuckie cz.1 (z Worochty na Połonine Ryża)








O 7:07 wsiadamy do pociagu relacji Lwów - Worochta. Plackartne klimaty i 150 km przez 5 godzin.


Pociagiem jadą praktycznie sami mlodzi ludzie. Wiekszosc raczej mlodsza od nas. 40 lat przekracza tylko prowadnica. Gdzies w koncu wagonu gra gitara, ale ekipa cos nie moze sie zdecydowac co zaczac spiewac. Zaczynają jakas piosenke, przylaczaja sie 3-4 glosy, po czym slychac, ze ktos woła “nieee”, wszystko milknie - i zaczynaja po chwili kolejną, inna piosenke. Sytuacja sie powtarza kilka razy.

Naprzeciw nas, przy bocznych krzesełkach moszczą sie dwie dziewczyny. Nie znały sie wczesniej, wyglada na to, ze poznały sie dopiero w tym pociagu. Od razu sie ze sobą zaprzyjazniły, jako ze łączą je wspolne zainteresowania. Obie lubią dalekie, egzotyczne podroze i postrzegają je w podobny sposob. Tzn. wazna jest dla nich charytatywnosc fejsbukowa. Lubią pojechac do Indii albo innej Afryki i sfotografowac sie w sytuacji nie budzącej watpliwosci co do altruistycznych ciągot autorek. Np. stac wsrod Murzynków i cos im rozdawac. Albo żebrakowi w Indiach dac 1000 hrywien (co on z nimi zrobi????) i wtedy walnać selfi. Albo kupic nowy dywan i rozkładac go w jakiejs budzie w slumsach. W tle zdjecia musi byc oczywiscie jakas wdzieczna lokalna rodzina, bo inaczej wartosc zdjecia spada. Wartosc zdjecia mierzy sie w lajkach. To waluta cenniejsza i bardziej miedzynarodowa od popularnych niegdys dolców. Z opowiesci dziewczyn charytatywnosc zdjecia z podrozy podnosi ilosc lajków o 1000%. Gdy znajomosc moich wspolpasazerek wchodzi na bardziej zazyly stopien (chyba po trzeciej godzinie wspolnej jazdy), jedna przyznaje sie, ze nieraz gdy fota nie wyszła odpowiednio - to zabierała bułke lokalsowi, aby dac innemu, np. na lepszym tle.

Nowe znajomosci kwitną w tym pociagu. Dziewczyna z całą reką w wymyslnych tatuazach wdzieczy sie do przypakowanego chłopaka, ktory ma tylko małego tryzuba pod cycem. Jej tatuaz odzwierciedla jej życie (świetna inwestycja na starosc, np. na wypadek choroby Alzheimera). Wydała na niego wszystko, co odłozyla w czasie 3 letniej pracy za granicą. Tatuaz faktycznie jest bardzo staranny i miły dla oka. Na ręce jest wydziergane wszystko co było wazne i kluczowe w dwudziestokilkuletnim zyciu. A wiec od góry, od pachy: tam jest wzgórze krzyzy i cerkiew. I postac w welonie z trupia czachą i banknotem w kieszeni. To przypominajka o czasach, gdy autorka chciała zostac zakonnicą. Gdy była zagubiona i probowała znalezc ukojenie w Bogu. Nizej jest jakby uciecie maczetą, nierówny, jakby pogrubiony i wypukły zygzak zszyty grubą nicią. To pamiątka po probach samobojczych. Potem są mury Kremla i jakby statek kosmiczny. To kapsuła hostelu w Moskwie gdzie mieszkała przez 3 lata, imając sie roznych prac. Ponoc to nowy wynalazek rodem z Chin - tani hotel 2 na 2 metry. A jako ze Rosje ostatnio zdominowali Kitajce to nie tylko sajgonki ze sobą przywożą. Nizej sa jeszcze jakies smoki, z ktorych paszczy wychodzi tłum ludzi. Jakby demonstracja czy jakis pochód bo ludzie trzymają transparenty. Co to oznacza juz nie wiem - stukot kół zaczął tłumic rozmowe. Poza tym prowadnica wlasnie zbiera szklanki i wykłóca sie z chłopakiem, ze wziął 3 a ma 2. Co sie stało z zaginioną szklanką??? Zakłócenie dzwiekowe jest wiec na tyle silne, ze przestaje rozumiec monolog dziewczęcia. Sam dół tatuaza to róże. Na wachlarzu. Synonim szczescia i spokoju duszy, ktory odnalazła w Odessie. Tatuaz konczy sie na wysokosci nadgarska. Czyli juz nic wiecej ciekawego zycie nie moze jej zafundowac? Chociaz nie - została przeciez druga ręka!

Historia tatuazu chlopaka jest krótka, ale nie mniej traumatyczna. Zrobil go sobie 3 lata temu na fali patriotycznego zrywu, ogarniającego wtedy kraj. Rok pozniej wyjechał do pracy w Polsce.. W wolny dzien poszedł na rzeszowski basen i zebrał w morde. Od jakiegos kolesia wyzszego o glowe, szerszego trzy razy i z 10 razy wiekszym orłem na plecach. Chłopak z pociągu teraz wciaz pracuje w Polsce, ale opala sie i kąpie juz tylko w podkoszulce. Kupił sobie cos a la pianka do nurkowania, wiec jednoczesnie jest “modny”. Ale na upale czasem gorąco…

Kolejowa podroz zleciała nad podziw szybko! Worochta wita nas czarnymi chmurami pełzającymi po horyzontach. Czasem błysnie słonce, czasem zrywa sie wiatr, zaczyna grzmiec i lać.



Jedną burze przeczekujemy w knajpie.

Miejscowosc obfituje w klimatyczne, stare, drewniane wille, pamietajace jeszcze czasy przedwojenne. Fikuśne balkoniki, wiezyczki, wykusze.





Niektore sa ogromne, pełniły chyba kiedys role wielkich pensjonatów.



Dzis spora czesc budynku jest opuszczona, tylko jakies babuszki przysiadły na przyzbie.


Przy innym budynku ze spatynowanego drewna przygrywa harmoszka. Szykuje sie chyba jakas rodzinna imprezka.


Na murze przy drodze rzucaja sie w oczy malowidła. Niektore o przesłaniu regionalnym - karpackie wiadukty kolejowe nad Prutem i drewniane chałupki kryte gontem.


Inne rysunki sa bardziej ogólnokrajowe - żołnierz broniący wschodnich rubieży, kozak na koniu, flaga, herb, kopuły cerkwi, ludowe szlaczki i wreszcie odpowiedni napis zwracający sie do ostatniej instancji.






A wokoł karpackie wodoki… tak… teraz jeszcze nie mamy swiadomosci, ze nie naogladamy sie ich na tym wyjezdzie zbyt wiele…

Powoli wspinamy sie na łagodne wzgorza obrosniete domkami licznych przysiółkow. Gęsta zabudowa miasteczka zostaje daleko w dole. Czasem nam cos pokapuje na głowe, ale upał i duchota są tak ogromne, ze ubierajac kurtki automatycznie robimy sie jeszcze bardziej mokrzy niz od lekkiego deszczu. Chowamy kurtki. Pogoda jest jak w tropikach czy innej palmiarni. Wilgoc i przyducha… Wyzsze góry zamykające horyzont raz po raz przysłaniają chmury oplecione wianuszkiem błyskawic..








Tam gdzie koncza sie zabudowania stoi wiata. Probujemy przeczekac w niej burze, ale burza chyba wie, ze wlasnie znalezlismy schronienie. Zatrzymuje sie wiec i czeka. Odciążamy plecak z 2 litrow kwasu i żalując, ze nie kupilsmy go wiecej podążamy dalej.



Widoki spod wiaty.



Trasa za wiata staje sie bardzo monotonna - leśny tunel i ciagle mocno pod gore. Cały czas wokół chodzą burze i napierdzielają piorunami. Nad nami niebo jest w miare pogodne. Idziemy jak w oku cyklonu.

Droga jest bardzo rozjezdzona, błotnista, czesto na cała jej szerokosc są kolorowe jeziorka, zarosłe jakims glonem czy po prostu wypelnione błotem o takiej barwie.




Mijamy ekipe na kładach (mozna wypozyczyc we wszystkich miasteczkach u podnoza), dwoch grzybiarzy chwalących zbiory i jagodziarza z pustym koszykiem.

Samotne gospodarstwo na lesnej polanie.


Źródełko przy zwalonym drzewie.



Przez chwile naprawde myslalam, ze to jakas postac!


Krzyz na zboczach Worochtianskiej - bez opisu czemu stoi akurat tutaj… "Pewnie piorun kogos walnął" - kwituje toperz… Taaaa… wszechobecne grzmoty zdają sie do nas przyblizac…


Kapliczka na jednym z pagórków.



Docieramy w koncu na Połoninę Ryżą - wreszcie wiekszą łąke z jakims widoczkiem i co najwazniejsze - z chatką!


Gdy zblizamy sie do chaty przystaje i robie zdjecia - fajnie mgły sie gdzies tam nad gorami układają.



Toperz wyrywa do przodu. Dzieli nas moze 100 metrow? Moze 200? Nagle miedzy nami w ziemie uderza mini piorun! Powietrze rozcina błyskawica o długosci gdzies 3 metrów. Dokladnie uderza w srodek sciezki miedzy nami i znika. Grzmot tez sie pojawia, ale dopiero za jakies 15 sekund. Na ziemi nie ma zadnego śladu. Dziwne zjawisko...

Troche sie obawiamy czy nie zastaniemy w chacie stada owiec wraz z opiekunami, ale domek jest pusty.

Chatka jest bardzo przytulna, ma ławeczki na zewnatrz, zadaszony balkonik, w srodku dwa pomieszczenia, z czego jedno z paleniskiem. Nie ma innej opcji - zostajemy!








Źródełko ciurczy w lesie nieopodal.


Dach nie jest w najlepszym stanie - chyba troche cieknie - wszedzie wewnatrz sa rozwieszone grube folie.


Burze, widzac, ze znalezlismy chatke znowu odpuszczają. Odchodzą gdzies ku wyzszym szczytom na horyzoncie. Nie milkną jednak zupelnie. Ich daleki pomruk towarzyszy nam cała noc. Choc niebo nad nami robi sie pogodne. Wyłażą gwiazdy, widac nawet mini wozik!

Układamy sie w pachnącym dymem i wędzonką pomieszczeniu i śpimy chyba 12 godzin. W bacówkach zawsze dobrze się śpi! Około 10 budzi nas słońce przeciskające sie miedzy belkami chatki, a czasem wieksze smugi wpadają przez wyleciałe sęki.


Ostatni rzut oka na miłą łączke, ktora udzieliła nam dzis schronienia...



cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz