czwartek, 5 lipca 2018

Pribałtika 2018 cz.2 - Przejazdem przez Łotwe

Łotwa wita nas kałużastymi drogami i zapachem palonych ziół. Jeden w swoim rodzaju zapach, taki gdy wrzuci sie do pieca stare, zeschniete i zakurzone bukiety.

Dosc długo kluczymy szutrowymi drogami po polach i lasach w poszukiwaniu miejsca na biwak. Cien uszastego busia robi sie coraz bardziej smukły.


A to zdjecie na zyczenie kabaczka. Bo na tablicy jest sowa. A ona tez ma sowe!


Ostatecznie na nocleg zatrzymujemy sie za Lone, nad jeziorem Saukas. Jest zatoczka na skrzyzowaniu drog, ale to nic nie szkodzi - przez cały wieczor nic nie przejechało.


Nadjeziorna plaża zarosła sitowiem, a przebieralnie, ławeczki i ognisko wysoką trawą. Drewno pobutwiało i rozpada sie w rękach. Nawet bylo przygotowane drewno na opał ale porósł je juz mech... Jakies nieco zapomniane to kąpielisko.




W oczy rzuca sie dosc nowa, trojkatna wiatka. Planujemy w niej spac.


Ruszamy dziarsko obejrzec jej wnetrza i ocenic przydatnosc dla naszych celow, otwieramy drzwi a to…. Kibel! :D


Wieczor jest chłodny, chrustu na ognicho mało i mokry, wiec szybko ukladamy sie do snu.

Unijne tablice tez sie czasem do czegos mogą przydac! ;)


Okolo 9 na dotychczas puste drogi przyjezdzaja dwie opasłe ciezarowki i jedna osobowka. Jedna z ciezarowek ma wielką łapę dzwigu, druga ogromne kontenery. Łapa zaczyna podnosic gałezie, mielic je, a wióry sie sypią do kontenerow. Kabaczę zachwycone az klaszcze w łapki.


Z osobowki wysiada dwoch nieco podchmielonych jegomosci, z ktorymi nawiązuje sie miła pogawędka, zakrapiana nieco ziołową wódką. Zwykle wódka z rana, na upale, nie jest moim najbardziej upragnionym napojem, ale tu jakos pasuje. Jakos komponuje sie z wonią mielonego drewna, zgrzytem dzwigu i innych maszynerii oraz pokręconymi nieco opowiesciami miejscowych. Zwlaszcza, ze spozywamy ją z gwinta, wiec kazdy moze sobie dawkowac wielkosc łyków wedle upodobania i nie ma presji aby oproznic kieliszek do konca.

Janes i Waldysz sa miejscowi, z wioski obok. Wlasnie sprzedają wióry Estonczykom. Czemu tamtym opłaca sie jechac taki kawał po wióry? Tego chłopaki juz nie wiedzą i niezbyt ich to interesuje - jest kasa, jest ok. Pytają nas czy nie chcemy kupić lasu. Opowiadają tez o jakiejs wycince drzew w okolicy, ktora przerodziła sie w bijatyke z ekologami. Ponoc sprawa była gruba, skonczyla sie jakimis dwoma ofiarami smiertelnymi, ale nie wiem po ktorej stronie. Janes poruszajac ten temat jest wyraznie zdenerwowany, nieco sie mota i zaczyna wplatac tyle łotewskich słow, ze przestaje go momentami rozumiec. Koles tez twierdzi, ze do dzis bardzo nie lubil Polakow. Spotkał sie z nimi kilkakrotnie w Anglii, gdzie pracował, i za kazdym razem go jakos oszukali. Ponoc my nieco ratujemy wizerunek naszych rodakow i Janes obiecuje opowiedziec w calej swojej wiosce, ze nie wszyscy z Polski sa tacy zli ;)

Na kabaczka oczywiscie mówią “łapoczka” jak wszedzie na wschodzie. Acz wreszcie tu udaje mi sie dowiedziec skad to okreslenie. Bo ponoc byla jakas stara bajka “Czterech synow i doczka- łapoczka” i ze tym slowem okresla sie miłe, małe dziewczynki.

Waldysz dla odmiany stawia sobie za punkt honoru wyznaczyc nam najlepszą droge nad morze i nie moze wyjsc ze zdumienia, ze nie mamy nawigacji. A wlasnie mial w planie nam cos w takowej namotac. Bierze sie zatem za mape, cos maze po niej dlugopisem i wychodzi na to, ze aby dojechac nad łotewskie morze musimy sie cofnac do Wilna.

Gdy sie dowiadują, ze jedziemy do Estonii to zostajemy pouczeni, ze kazdemu napotkanemu Estonczykowi mamy mowic, ze w Lone sprzedaja najlepsze na swiecie wióry. Wiec jakby ktos z czytajacych tą relacje zapragnął nagle wywrotki albo dwóch mielonej łoziny - to wie gdzie ma uderzac i o kogo pytac :)

Objezdzamy sobie jeszcze jezioro dookola. Rzadko mozna spotkac same kobiety zainteresowane wedkarstwem ;)


W Sauka wpadamy na opuszczony palac, iscie jak z Dolnego Slaska!




Tylko zabudowania przypalacowe przypominaja, ze jednak jestesmy w zupelnie innym rejonie...


Mijamy po drodze klimaty wiejskie


i osiedlowe...



Miedzy Skriveri a Madliena wpadamy w jakies potworne remonty drog! Ryją jakby tunele na dwa metry wgłąb! Ratunku! Moze oni mieli racje? Moze jednak trzeba bylo jechac przez Wilno? Poki co swiatla sa co 100 metrow i na kazdych stoi sie 5 minut. Piechotą byłoby szybciej. Co chwile jest tez efekt jakby ktos na szybe sypnął łopate piachu. 9 km jedziemy ponad poltorej godziny. Nie lubie pospiechu no ale bez jaj!



W okolicy Lobe skrecamy wiec w boczne drogi na Ogre. Gdzies przed Glazkunis trafiamy na super sklepo-knajpe. Mają tu lane piwo i kwas “zolta beczka” - chyba najlepszy kwas butelkowy jaki dotychczas piłam. Mający w sobie cos z aromatu tego beczkowego - kurcze, rdzy dodaja czy co? :)



Sprzedająca babeczka cieszy sie na nasz widok. Opowiada, ze tez ma polskie korzenie. Jej oboje rodzice byli z Polski, acz nie wie z jakich miejscowosci pochodzili. Dziadkow nie znala. Ona urodzila sie juz tutaj, kilka lat po wojnie. W domu nie uczyli jej mowic po polsku. Umie jedynie sie modlic, do dzis pacierz odmawia sobie po polsku. Zna tez jedna polska piosenke, ale nie chce zaspiewac, bo ponoc nie ma talentu muzycznego, a w sklepie za duzo ludzi i sie wstydzi. Na pytanie czy czuje sie Polką, Rosjanką, Łotyszką czy jeszcze kims innym - mowi, ze nie wie. Ze wiele razy sie nad tym zastanawiała ale nie doszła do zadnych wiążących wniosków. Skadinad ciekawe, ze tak mało wie o swoich rodzicach i ich przeszlosci (praktycznie nic), ze nie mowili do niej po polsku, ze nigdy nie opowiadali w jaki sposob sie tu znalezli i dlaczego... Pachnie to jakąś mocno niewesołą historią…

Sporo czasu spedzamy w przysklepowej, cienistej wiatce, z pękastą butelczyną kwasu, co chwile biegając po lody do sklepu, albo do klimatycznego wychodka nieopodal…





Potem jeszcze gdzies przy drodze przerwa na popas. Przy starym wagonie, w ktorym ktos kiedys mieszkał.




W srodku widac tapety na scianach, zostaly połamane szafki i kuchenka gazowa.



W jednej z szafek sa listy, pisane piórem, ładnym kaligraficznym wręcz pismem. Kilkanascie długich listow. Zapewne po łotewsku. Zawsze cholernie ciekawią mnie listy z opuszczonych miejsc. Szlag mnie trafia jak nie moge ich przeczytac. Wpadam na genialny pomysł - porobie im zdjecia i moze ktos mi pomoze przetłumaczyc? Albo sama podręcze jakis translator? Przy pierwszej probie pierwszego zdjecia fotka totalnie sie rozmazuje. Jakby załączyl sie długi czas naswietlania, mimo ze kartke polozylam w sloncu. Drugie zdjecie jest totalnie zaczernione. Probuje przeniesc kartke do cienia i zrobic zdjecie z błyskiem. Lampa nie chce sie załaczyc. Przełączam tryb aparatu na manualny, kartke przenosze w slonce, ustawiam krotki czas i… w tym momencie pada bateria. Ładowałam ją wczoraj. To jest niemozliwe. Zmieniam baterie, tzn. probuje. Nowa bateria wyskakuje mi z ręki i wpada w rozpadline w podłodze. Szczelina jest wąska, nie moge jej wydłubac. Długo sie męcze. Gdy w koncu sie udaje wyłuskać zgube to paskudnie rozcinam ręke o kawałek zardzewiałek blachy… Na usta pchają sie slowa, ktorych z grzecznosci tu nie zacytuje. Moze jestem przesądna, ale nie mam odwagi dalej próbowac. Wystarczy. Zrozumiałam w koncu aluzje. Chowam aparat a listy odkładam do szuflady. Moze tak ma byc. Niech ich tresc pozostaje tajemnicą na zawsze…

Miałam jeszcze isc zwiedzic majaczący w zaroslach budynek. Ale juz mi sie jakos nie chce. Cos z tym miejscem jest nie tak.. ;)


Wieczorem na biwaku wkładam “rozładowaną” baterie do aparatu. Działa. I robie na niej zdjecia kolejne 4 dni…

cdn

2 komentarze: