piątek, 23 marca 2018

Opolskie wycieczki - gdzies miedzy Głogówkiem a Raciborzem







Z tym wyjazdem to wszystko od poczatku miało byc inaczej… Ja rozważałam wyjazd wieksza ekipą tydzien pozniej na Pogorze Kaczawskiej, do ktorejs z chatek. Jednak gdy pojawił sie pomysł zorganizowania kolejnego zlotu sudeckiego postanowiłam te plany zmienic. Czego sie nie robi dla zlotów… Zlot mial sie odbyc tydzien wczesniej i gdzieś pod Głubczycami - w skrajnie wschodnich krańcach Gór Opawskich ;) Od poczatku jednak pomyślny los nie sprzyjał tej idei - planowana czeska chatka pod Albrechticami nie raczyła nawet odpisac na maile, a PTSM w Pietrowicach… cóż…. oględnie mówiac i nie uzywając wulgarnych słów - zachowal sie bardzo nieładnie… Znalezienie innego noclegu w okolicy, na naszych warunkach, tzn. ciepłe, tanie, bez specjalnych wygód ale z mozliwoscia ogniska - rowniez jakos nie szło. Udało mi sie wyczaić domki koło stadniny w Chróstach. Ale na tym etapie i głowny organizator postanowił nagle zrezygnowac z całego przedsiewziecia. Zostały wiec na placu boju Chrósty i sporo pozapraszanych w miedzyczasie osób...

Połowa marca. Ten czas oceniany z perspektywy dosc cieplego srodka lutego, wydawał sie byc calkowitą wiosną. No moze niekoniecznie taką ze słoncem i kwiatkami, ale jednak wiosną. Nic bardziej mylnego… ;) Gdy termin zaczął sie zblizać a prognozy sugerowały mrozy, sniegi, zawieje i zlodowacenia - ponad połowa planowanej ekipy wykruszyła sie z powodów róznych. Zostało nas sztuk 9.

Tym razem prognoza sie udała. Po calkiem przyjemnym czwartku ktos u góry zrobił “pstryk” i w piatek niebo sie zasnuło spuszczając na ziemie wszystko co tam gromadziło przez cała zime. Temperatura poleciała w dół na łeb na szyje, szybko osiągając zakresy zdecydowanie nietolerowane przez buby. Jedynie regularne podlewanie nalewką troche sytuacje stabilizuje i przywraca czucie w rekach ;) Opad o charakterze zadymki sniego- lodo- deszczu oblepiał wszystko szklistymi naroślami. Najciekawiej wygladało to na samochodach. Na kołach tworzyły sie “słoneczka” z regularnych sopli na wszystkie strony, błotniki obrastały skamieniałym błotem czochrając o koła i utrudniając ich kręcenie, a cały przod autka robil wrazenie jak zatopionego w szkle.



W Chróstach wiec sporo osob stawia sie pozniej niz bylo planowane. I na ognisko jakos chetnych nie ma ;)

Sobotnie włoczenie sie po utopionej w śniegu krainie zaczynamy od Grudyni Małej. Jest tu pałac, koło ktorego krecilismy sie juz kilka lat temu, ale wtedy wydawał sie byc zamkniety. Teraz ogrodzenie jest wybitnie niekompletne. Wlazimy do srodka przez ogromne okna zawalonej stajni. Z kolumn podpierajacych łukowate sufity zwieszają sie sople, nadając miejscu nieco jaskiniowy charakter.



Pałac siedzi w gestych zaroślach a proby dostania sie do niego po mocno obtłuczonych i oblodzonych schodkach kilkukrotnie kończą sie szybkim lądowaniem i solidnym obtłuczeniem tego i owego.


Z nieco mokrym zadkiem, ktory wyfroterował juz lodowisko na przypałacowym podejsciu, zagłebiam sie w czeluscie budynku. W srodku panuje straszny ziąb, na dworze jest duzo przyjemniej. Tu dodatkowo hula wiatr, a oddech mokrych, rozpadających sie ścian potęguje mrozny charakter dzisiejszego dnia.

Z czasow dawnych i dawniejszych zachowało sie niewiele - rzezbione drewniane drzwi, schody, niekompletny po spotkaniu ze złomiarzami kaflowy piec, podłogowe płytki.



Zdobienia lat powojennych.


W wielu pomieszczeniach stropy leżą juz na podlodze albo mają ambitny plan znalezc sie tam wkrótce..


Pałac jednak nie jest calkowicie opuszczony. W oczy wpada jedna z lamp. Chyba jaskółka ulepiła na niej gniazdko! Ciekawe czy wroci na wiosne na swoje włości?


W jednym z przypałacowych budynkow zwraca uwage pewna kompozycja. W takich miejscach nieraz spotyka sie menelskie miejsca po libacjach - np. porozbijane butelki po lokalnych trunkach niskobudzetowych. Tu jednak mielismy chyba do czynienia z żulem z żyłką artystyczną i kolekcjonerską. Butelki sa cale i rowno ulozone na podłodze. I kazda z nich jest inna! Dominuje wisnia na tysiac sposobow, ale swoje miejsce odnalazla tez malina, truskawka, porzeczka, mieszanka multiowoc - oraz cos dla prawdziwego konesera - jabol o smaku toffi! :D


Kolejna wieś to Milice gdzie kamienna brama rowniez sugeruje istnienie tam niegdysiejszego folwarku.


Pierwsza rzuca sie w oczy waga. Taka do wazenia czegos cieżkiego, nie wiem czy cieżarowek czy świn w ilosci zbiorowej?


Jedno jest pewne - brakowalo tu papieru, wiec operator wagi notował sobie i obliczał na scianie, z ktorej wciaz uśmiechają sie do nas podliczone słupki i inne zapiski.


Sam pałac nie jest zbyt ciekawy. Bez zdobien i udziwnien, wyglada jak zwykła kamienica. Plusem napewno jest mozliwosc dostania sie do srodka, acz wnetrza sa mocno wypatroszone.


Ciekawsze okazuja sie budynki przypałacowe.


Trylinka w wersji zimowej prezentuje sie calkiem sympatycznie. Choc i tak wolalabym ją oglądac wsrod pachnacych ziół!


Klimat zabudowan zmienia sie jak w kalejdoskopie, to ceglano - murowane kolumnady, to urok drewnianych ganeczków, schodków i przybudówek. Jest tez mocno podstemplowana stodoła, w ktorej widac, ze siano sięgało kiedys sufitu!


Ciekawe podłączenia!


W jednej ze stodól nachodzą mnie wspomnienia sprzed lat. Glownie chodzi tu o opowiesci mojego instruktora z prawa jazdy, ktory krotko mowiac byl postacia dosyc niestandardową. Jak sie pozniej okazało “zniknał w tajemniczych okolicznosciach” i wyszły na światło dzienne jego zwiazki z lokalnym półświatkiem kryminalnym. A ja miałam przyjemnosc zwiedzac bytomskie komisariaty w charakterze świadka. No ale poki bylam na kursie, nic nie zapowiadało przyszłych wypadków. Jako ze jestem zwykle dobrym słuchaczem to mialam okazje wysłuchiwac barwnych opowieści pana instruktora. Jedną z nich, ktora dosc dobrze zapadła mi w pamiec, była historia pogranicznego handlu. Polska i Ukraina. Wczesne lata 90 te. Moj instruktor wraz z kolegami zajmowali sie handlem dywanami. Juz nie wiem, czy zawsze w ta sama strone je przewozili, ale w tej historii nie jest to istotne. Sprawa jest taka, ze było ich trzech, auto załadowane po brzegi stertą dywanow na dachowym bagazniku. Środek Ukrainy. Impreza. Samogon lejacy sie strumieniami. I miejscowi i przyjezdni w stanie solidnego upojenia. Delirka totalna. Jeden ze wspolnikow mego instruktora okazało sie, ze miał słabsze od pozostałych serce albo inny wewnetrzny kawałek. Impreza okazała sie byc jego ostatnią. Ktos z biesiadników wpadł na pomysł aby zwłoki zawinąc w jeden z dywanów i poki co kontynuowac obłędne chlanie, nie przejmujac sie okolicznosciami. Życia delikwentowi nie zwrócą a szkoda sobie impreze popsuc. Rano pomysla co dalej... Ranek wita ich kacem gigantem i kompletną niepamięcia wsteczną. No i nigdzie nie ma Zenka!!! Co sie z nim stało? Musiał chyba jakąs babe sobie przygruchac - nieraz tak robił. I zapewne wyjdzie z jej chałupy po tygodniu! Koledzy ze złościa cmokają, nie raz juz wkurzali sie na niepowściągliwego kolege. A moze mu i troche zazdroscili? Nie ma co - nie beda na Zenka znow czekac. Czas nagli. Trzeba wracac do Polski. Żegnają sie z Ukraincami i strzała na granice. Były to czasy dosc solidnego przemytu, wiec graniczne trzepanie aut było rzecza naturalną. Ale koledzy nie mają przeciez nic do ukrycia - wożą tylko dywany, a to przeciez legalne! Sa wiec spokojni i roześmiani. Celnik rozwija kolejne dywany. Jeden z nich okazuje sie byc cieższy i jakis dziwnokształtny. Odwijają… A tam…. Zenek…. Dalsza opowiesc dotyczy kilkumiesiecznego zwiedzania kolejnych ukrainskich aresztów, wytężonej pracy ambasady, relacji lokalnych imprezowiczów jako świadków… Ale to juz inna historia.. Ale dlaczego taka daleka dygresja? Zupelnie niezwiązana z Milicami? Bo jakos w tej stodole ta historia mi sie przypomniala. Nie wiem kompletnie dlaczego… ;) Staneła jak zywa przed oczami. Jakby znowu byl rok 2001 a ja z rozdziawioną japą słucham gawęd na jakims skrzyzowaniu na zadupiach Świetochłowic.. P.S. Nie zajrzałam. Nie miałam odwagi ;)


Z przypałacowych zabudowan najciekawsza jednak okazuje sie gorzelnia. Juz okolice przypiecowe wprowadzają zwiedzajacych w odpowiedni nastroj.


Kolejne pomieszczenia witaja calkiem świezymi tabliczkami, beczkami, machinami ze stali..


I duzo takich foliowych arkuszy rozrzuconych wszedzie wokol. Nie mam pojecia do czego mogly sluzyc?


Sprytna roslinka znalazła sposob na przezimowanie! Widok soczystej zielonosci wywołuje ogromny usmiech na pysku!


Najlpiej zachowaly sie biura i mieszkania słuzbowe, sprawiajace wrazenie porzuconych w pospiechu... Umeblowanie, komputery, drukarki, ksiazki, kalendarze, dyskietki, pocztówki, dyplomy, mapy...


Sa tez całe katalogi pelnych danych osobowych. Historia zatrudnienia i zdobywania kwalifikacji kilku osob. Świadectwa pracy, zdjecia, legitymacje. Dlaczego ktos tego nie zabrał, nie zniszczył? Tylko tak leży porzucone do wglądu calego swiata?

Mozna tez poczytac ksiazki, skorzystac z karty albo wciagnac kiszonego pomidora na białym talerzu - tylko go troche obmyć z ponad 10 letniego kurzu… Bo czas zatrzymał sie tu w latach 2005-2008. Tak przynajmniej mówia porzucone kalendarze…


Dosc dlugo tu zabawilismy. Na tyle długo, ze pół ekipy postanowiło juz jechac dalej, w strone Anachowa, gdzie wsrod ruin dawnej wsi zaplanowalismy ognisko...



cdn

2 komentarze:

  1. Czas się zatrzymał ;) Kolekcja wódeczka dosyć obfita. Super fota w tyach okularach spawalniczych :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń