poniedziałek, 20 listopada 2017

Zagubieni wśród skał cz.9

Piękny świerkowy las szumiący na wietrze. Omszałe skały, pełne tajemniczych rozpadlin. Ostre skłony zasypane igliwiem.


Niektóre ścieżki są na tyle stromę, że bardzo przydatne okazują się "wspomagacze" zostawione przez poprzednich włóczęgów.



Czy może się tutaj czaić coś jeszcze piekniejszego? A owszem! :) Ano skalna chatynka! Chyba najcudniejsza jaką dotychczas napotkaliśmy. Jedna z jej ścian i część sufitu jest utworzona przez skałę. Pozostałe części wykonano z pachnących bali! Dach porasta mech, krzaczki i wyściela gruby dywan igliwia. Widać, że domeczek ma już swoje lata, przez które idealnie udało mu się wkomponować w otaczającą przyrodę i stać jego integralną częścią.






W tym rzucie wręcz można go przegapić! ;)


Z wnętrza uderza aromat drewna, dymu, wędzonki! Ale taki jednocześnie pełen świeżości lasu i wiatru, zupełnie pozbawiony zatęchłości.




Stryszek jest niewielki, ale dwie osoby spokojnie mogą się wyspać (co udowodniliśmy :)



Na stanie jest też piecyk. Taki o bardzo dziwnym kształcie - jeszcze takowego nie widziałam!



Jak to zawsze w tych rejonach bywa - nie brakuje ozdób wszelakich.








Na ścianie wisi szafka, zrobiona z ogromnej wojskowej skrzyni.



Spiżarnia jest pełna dóbr a i my postanowiliśmy coś od siebie zostawić innym wędrowcom.


Wpisownik. Tu chyba hurtowe podpisy stałych bywalców ;)


A tu tych, co bywają rzadziej, ale z równą ochotą i zachwytem!



Chatynka urzekła nas na tyle, że postanawiamy tu wrócić na nocleg. Problem jednak taki, że mamy tylko jeden duży plecak, a kwietniowe noce są fest chłodne, więc trzeba zabrać dużo gratów. Kawałek do przetuptania jest. Taką więc pełzniemy obładowaną karawaną z torbami, kocami i oczywiście gitarą! :) Miejsce pomiędzy szyją a ramieniem boli mnie jeszcze ze dwa tygodnie. Cóż, nie jest to najbardziej dogodny sposób przenoszenia bagażu!



Po przybyciu zaraz zabieramy się za przygotowania do wieczornego ogniska!




Na początek grzanki, kiełbaski i dużo herbaty. Potem gulasz węgierski. Jak to jest, że w takich klimatach żarcie smakuje 100 razy bardziej???



Krótkie są jeszcze kwietniowe dni. Wieczór szybko przeradza się w noc. Długo siedzimy w blasku ogniska, bardzo doceniając jego ciepłe płomienie. Powoli cichną ptasie trele, tych, które zawsze wiosną drą dziobki układając się do snu. Ich śpiew gaśnie, by później zmienić się w pohukiwanie sowy, dochodzące gdzieś z głębi leśnych odmętów. W ścianach chatki zaczynają skrobać myszy (albo inne stworzenia zamieszkujące drewniane tunele pod podłogą i w ścianach). Nieopodal w ciemności, na skłonach, coś łazi. Szura solidnie w liściach i jakby trochę posapuje. Może chciałoby posiedzieć z nami przy ognisku, ale jest zbyt nieśmiałe??
Ciężko oddać urok takich chwil za pomocą opisu czy zdjęć. Ba! Nawet filmem byłoby nieprosto. Bo chyba trzeba tam być - czuć ciepło, zapach, smak, zmęczenie całodzienną wędrówką i tą radość, że dzisiejszy nocleg wypadnie w tak magicznym miejscu.





Pierwszy układa się do snu zmęczony dysek. Widać po nim, że miał bogaty we wrażenia, ciekawy dzień!


Ja mam w planach spać na dole. A toperz z kabakiem (i dyskiem) na pięterku.



Rozpalamy w piecyku. Początkowo dymi okrutnie, ale po chwili przestaje, wypełniając chatkę miłym ciepłem i aromatem. No i ten blask wydobywający się ze szczelin lub/i otwartych drzwiczek.




Są też wieczorne śpiewy!


I ktoś próbuje mi podprowadzić śpiworek!


Miejsce zdawałoby się cudowne, ale ja nie śpię zbyt dobrze. Mam katar, a zapomniałam zabrać z busia krople do nosa... Co zasnę - to mi zatyka nos i zaczyna w zatokach charczeć na tyle solidnie, że sama się od tego budzę. Nie wiem jak chrapacze mogą spokojnie spać i nie budzić się od tego okropniastego dźwięku! Plus z tego taki, że całą noc dokładam do pieca. Piecyk gaśnie dopiero gdzieś koło 6 rano. No więc mimo bardzo zimnej nocy (około +5) nikt nie zmarzł.

Śniadanie też zjadamy przy ognisku! A jak! :)


A! Nie wspomniałam jeszcze, że i tu dzwoneczek się pojawił! :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz