czwartek, 29 grudnia 2016

Czas nie goni nas cz.50 - Gruzja, z Goderdzi w strone morza...

Zaczyna sie dlugi, mozolny zjazd. Wjezdzalismy na przelecz z wysokiego plaskowyzu, na ktorym lezy Dzawachetia a teraz czeka nas zjazd prawie ponad 2 tys metrow- bo przeciez do poziomu morza… Dalej droga staje sie blotnista i wezsza. Mokra pogoda nie pomaga… Pełzniemy po blocie, koleinach, kamulcach, wykrotach skalnych i ziemnych grzebieniach. Brody, rowy, wymyte dziury i srodjezdniowe potoczki. Mijamy te przeszkody to z lewej , to z prawej, uwazajac caly czas aby nie zostac rozjechanym przez rozpedzone terenowki lub gruzawiki, zdziwione, ze tak dobrą drogą mozna jechac 10 km/h i ciagnac brzuszek o milimetry nad kolejnymi przeszkodami. Jakis gosc nawet sie zatrzymal i pytal czy nic sie nie stalo, ze tak wolno pełzniemy ;) Im dalej jedziemy tym bardziej zdajemy sobie sprawe, ze juz nie ma odwrotu. Szanse na zawrocenie i powrot do Achalcyche maleja z kazdym kilometrem. Wiemy, ze nie ma szans aby wjechac spowrotem na przelecz po tym blocie.
Na jednym z zakretow gdzie odpoczywamy, zagaduje nas miejscowy na motorze. Cieszy sie, ze nie jestesmy z Rosji, wkurza go bardzo, ze w tym roku tak duzo Rosjan odwiedza Gruzje w celach turystycznych. Mowi tez, ze mieszka tu, ale jest zly , gdy ktos nazwie go Gruzinem. Bo Adżaria trzyma z Turcja i ma w dupie co uwaza Tbilisi. “Putin pederast!”- rzuca odjezdzajac.
Ponizej przeleczy zaczyna sie zupelnie inne uksztaltowanie terenu - glebokie doliny i gesto rozsiane wioski o domkach poprzyklejanych wszedzie do stromych zboczy. Jedziemy i jedziemy a miejsca na biwak to tu nigdzie nie widac. Ba! Nawet pojsc do kibla nie bardzo jest gdzie, bo z jednej i z drugiej strony skarpa. A jak nie ma urwiska i jest minimalne choc wyplaszczenie to zaraz tam stoi dom. Albo trzy. Ostatecznie pastwisko, wykoszona łąka, albo jakas uprawa. Nie marnuja tu ni kawalka ziemi, nie ma tu miejsca na nieuzytki... To juz nie nasza ukochana, stepowa Dżawachetia...
Dwukrotnie przejezdzajac przez wioske slyszymy powywanie muezzina, ktory zapodaje swoje smetne piesni nie tylko z wiezyczki meczetu ale rowniez z glosnikow na slupach przy drodze.
Mijane wioski sa dosc zapadłe, sklepy , stacje benzynowe sa mocno klimatyczne. Kwitnie tez handel przydrozny, gdzie glownie mozna zaopatrzec sie w warzywa, ale rowniez np. gumiaki i wiadra. Roznych sladow z czasow jeszcze sajuza nie trzeba specjalnie szukac :)
Tutejsze szkoly opisane sa nie tylko w jezyku miejscowym ale rowniez po angielsku na duzych nowych tablicach, ktore jakos tak srednio pasuja do calej reszty wokol.
Mijamy tez ogromna budowe, wyglada jakby tama? Albo droga na jakis slupach? Buduja Turcy, ciezarowki i maszyny sa na tureckich blachach, robotnicy sa zakwaterowani w specjalnych osiedlach barakow za plotem i szlabanami.
Popoludniem zajezdzamy do Khulo. W miasteczku jest tak gesto, ze tworzy sie korek, w ktorym utykamy na dobre 15 min. Zatrzymujemy sie na nocleg w przydroznym hoteliku.
Jakos mamy juz dosc i jestesmy bardzo padnieci. Chyba od tego ciaglego wślipiania sie w droge i oceniania- czy ten wykrot przejedziemy czy wlasnie tu zostaniemy juz na amen? Skodusia zyskala kilka nowych szram od latajacych kamieni a tak poza tym to bardzo zrecznie i nadwyraz dzielnie sie spisala. I chyba pobila swoj rekord wysokosci, jako ze nie przypominamy sobie aby kiedys wczesniej przekroczyla 2 tys metrow wysokosci.

Przy hoteliku jest mala knajpka gdzie zjadamy nowa, nieznana nam dotychczas potrawe. Jest to jakby harmonijka zrobiona z ciasta nalesnikowego, nasączonego slodkim plynem, a pomiedzy ciastem jest ser. Jakos nie umiem powiedziec czy to bylo dobre, bo dominowalo wrazenie, ze jest to dziwne. Nazywalo sie to chyba sinori.
Jedno co jest pewne to mają tu najpyszniejsza kawe jaka kiedykolwiek pilismy. Ta oprocz tego ze jest gesta i slodka to ma jeszcze aromat jakis korzeni czy ziol. Na bank cos do niej dodali. Tylko co? Niestety z gospodarzami porozumienie jest minimalne.

Gdy wychodzimy z knajpy rzuca sie w oczy dziwna sytuacja. Przed budynkiem stoja gospodarze, jakas kobieta z dzieckiem na reku, kilku facetow i jeden dosc mlody facet, ktory płacze. Reszta probuje mu cos dac do picia i wszyscy sa bardzo przejeci. Na tyle ze na nas wogole nie zwracaja uwagi. Chwile pozniej przyjezdza policja w nieoznakowanym radiowozie i zaczynaja chlopaka przesluchiwac. On dalej placze i co chwile łapie sie za glowe. Glupio tak stac i gapic sie jak barany.. Toperz wraca z kabakiem do pokoju a ja ide niby poukładac rzeczy w skodusi, nie przestajac zapuszczac żurawia. Placzacy chlopak rysuje cos policjantom na kartce. Jest to jakby mapa. Sa na niej kropki, ktore podpisuje jakby nazwami miejscowosci, jakies linie- drogi lub rzeki, jakies strzalki, jakies szczyty gor. Jeden z policjatow zaczyna sie krecic przy skodusi. Juz mam wrazenie, ze zaraz zbiore opierdziel, ze wsadzam nos gdzie mnie nie chca. Policjant jest jednak mily, wrecz przesadnie mily i grzecznie pyta czy my turysci i czy bedziemy tak uprzejmi aby im pozyczyc mape. Nie, nie taka calej Gruzji, tylko dokladna mape tego regionu. Daje mu mape i krok w krok za nim ide. Siadaja przy stole i wraz z drugim mundurowm i płaczacym chlopakiem porownuja rysunek na kartce z moja mapa. Z mimiki wnioskuje, ze chyba cos sie nie zgadza. Policjant w koncu zauwaza, ze gapie sie mu przez ramie. Obiecuje, ze odda mi moja mape, ze jej nie zgubi (tlumacze ze mam jedna i bez niej nie dojade do Batumi ;) ) Policjant delikatnie sugeruje, ze jednak powinnam sie zajac swoimi sprawami. Wracam wiec do skodusi, odkrecam okno i wysypuje na siedzenie wszystkie kabacze ubranka i zaczynam je porzadkowac ;) Caly czas trwa rozmowa przejetymi, podekscytowanymi glosami. Inny chlopak cos krzyczy na tego placzacego, chyba chodzi o ta mape, ktora rysuje, probuje mu ją wyrwac. Policjanci odsuwaja go na bok z uzyciem sily. Glowny zainteresowany gdzies dzwoni i łamiacym sie glosem, ksztuszac łzami cos opowiada. Gospodarze chodza w kolko wyłamujac palce i skubiac rekawy.
Ech... zeby tak choc troche rozumiec ten gruzinski język...

Nie udalo mi sie ustalic co wydarzylo sie w Khulo w ten piekny sierpniowy wieczor. Jedno jest pewne, ze sytuacja byla jakas nadzwyczajna bo sama policja byla niepomiernie bardziej przejeta niz np. wlepiajac mandat turystom. Dokad prowadzila tajemnicza mapa? Co znajdowalo sie w gorach kolo szczytu Tavsakhnisi? Bo to wlasnie tam wszyscy zainteresowani najczesciej dziubali palcem... Czy chlopak ukryl tam trupa czy moze skarb - lub łup rozbojniczy? ;)

Widoki z hotelikowego okna.
Dzis rano dzwonimy do Batumi. Spytac kiedy bedzie prom bo od tego zalezy rozplanowanie naszych kolejnych dni i wycieczek. Glos w sluchawce mowi, ze prom jest jutro. Jak to jutro? Tak juz zaraz? No tak, a nastepny moze byc za 2 tygodnie.. Kurcze a mielismy jeszcze w planach poszukac po okolicznych gorach drewnianych meczetow. Ponoc jest ich tu duzo, ale nikt nie wie ile. One sa jakies na wpółlegendarne- kazdy o nich mowi ale nikt ich nie widzial osobiscie.. Ponoc niektore budynki sa wciaz uzywane do celow sakralnych, inne stoja opuszczone lub przerobili je na szopy. Juz od Achalcyche pytam wszystkich napotkanych ludzi o te meczety. Wielu slyszalo,ze sa takowe gdzies w gorach ale na wlasne oczy nikt nie widzial. Ponoc trzeba sie mocno wbic w gorskie przysiolki aby je odnalezc. I sporo pokrążyc, jako ze adzarskie wsie nie maja zwartej zabudowy i sa bezladnie rozrzucone po pagorkach. Co z tego, ze wiemy w ktorej wsi teoretycznie powinien byc taki drewniany meczet, skoro nie wiemy czy te trzy chalupy przylepione do skarpy to ta wies czy moze juz zupelnie inna? Probujemy na szybko odwiedzic jeden z meczetow o najlatwiejszym, jak nam sie wydaje, dojezdzie. Widzimy skret w prawo na Chinkadzeebi. Droga z poczatku jest nawet asfaltowa ale potwornie stroma, na zakretach wyrasta przed nami prawie pionowa sciana tworzona przez droge. Przy kilku domach kreca sie ludzie. Nic nie wiedza o drewnianych meczetach. Twierdza, ze wies nazywa sie zupelnie inaczej. Nie wiedza gdzie jest Chinkadzeebi. Wogole mam wrazenie, ze nie bardzo chca rozmawiac i chca abym jak najszybciej sobie juz poszła. Coz, trzeba bedzie tu kiedys wrocic na spokojnie, majac w zanadrzu duzo czasu. I nie wiem czy skodusia, bo ona chyba niezbyt jest przystosowana do stromych, waskich i nierownych drog w jakie obfituja okoliczne gory.

Jedziemy w strone Batumi. Odwiedzamy stary kamienny most w Dandalo. Jest ich tu ponoc 14 ale kolo polowy jest dostepna tylko pieszo lub konno.
Jest tez pomnik na ktorym stoi czołg. W pomnik wmurowane jest zdjecie dziadka, uginajacego sie pod medalami, ktory zmarl w 2005 roku. Jakby ktos przetlumaczyl mi napisy z pomnika to bylabym ogromnie wdzieczna!
W Zvare jest kosciolek na skalnej polce nad rzeka.
Ciekawe sa tez mijane mostki - kładki. Gdy wychodzimy na jedna z nich i robimy zdjecia to zatrzymuje sie tez bus z francuskimi turystami. Kierowca Gruzin potem mi powiedzial, ze nie planowal tu postoju bo kładka jak kładka. Ale skoro Polacy przyjechali tu i tak namietnie fotografuja- musi to byc atrakcja turystyczna i postanowil ją pokazac Francuzom. Francuzy maja nieco glupie miny :)
Najciekawszy most znajduje sie w Makhunceti. Zawieszony jest wysoko nad droga i rzeka, wychodzi sie na gore po przyczepionych, metalowych schodkach. Wyglada jakby tak naprawde byla to gruba rura a most byl jedynie do niej małym dodatkiem. Nie mam pojecia co mogloby plynac w tej rurze. Handlarze spod mostu rowniez nie wiedza.
Od tego miejsca znacznie wzmaga sie ruch na drodze. Pojawiaja sie wypchane turystami autokary, busy z ktorych wysypuje sie halasliwy tlum. Zblizamy sie do Batumi...

cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz