piątek, 28 października 2016

Czas nie goni nas cz.24 - Gruzja, Droga do Swanetii

Kolejnego dnia ruszamy do Swanetii. Droga w strone Mestii jest czesciowo asfaltowa (dalej w głąb doliny z betonowych plyt) ale widac ze przyroda zaczyna ją juz gdzieniegdzie podgryzac, tu osuwisko, tu wymyte, tu ¾ jezdni zasypane lawina kamieni. Cala dzisiejsza trase bedzie jechac slalomem miedzy kamieniami i odlupanymi ze zboczy skalami, z ktorych niektore sa wielkosci telewizora. Dokladnie widac, ze gdyby ta droge zostawic bez podprawiania to za 5 lat jej nie bedzie. Przyroda sobie poradzi i szary pas cywilizacji zostanie pozarty przez strumienie, wodospady, splywajace bloto i wedrujace piargi. Wiec ludzie walcza, wygryzaja w skale to co polecialo w przepasc aby dalej dwa auta mogly sie swobodnie mijac. Dosc czesto sa jakies objazdy np. obwalonych, remontowanych wlasnie tuneli.
Niedaleko Zugdidi, jeszcze w terenie w miare rowninnym zwraca uwage fajny asfalt! Taki gruboziarnisty i dropiaty! :) Jeszcze takiego nie widzialam!
Mijane po drodze wioski sa niewielkie, o luznej zabudowie, czesto jakby na wpol opuszczone. Tylko trzy razy po drodze widzielismy jakies ogloszenia wynajmu kwater dla turystow. Wiekszosc zabudowy lezy ponizej drogi, w dolinach spienionych potokow. Jak na jedyna droge do kurortu zadeptanego przez turystow- to nie jest tak zle! :) Dlugi czas jedzie sie tez wzdluz zbiornika.
Wiekszosc dnia leje, przez co co chwile mozna cieszyc oko imponujacymi wodospadami.
Na obiad zatrzymujemy sie przydroznej knajpie stojacej w cieniu opuszczonych blokow.
Zamawiamy tu chinkali. Po knajpie biega gromadka znudzonych dzieci, ktorych glownym zajeciem jest zagladanie nam do talerzy , gapienie sie jak wol na malowane wrota i komentowanie z chichotem naszych gestow czy zachowan. Jest tez kilka pan w srednim wieku, ktore za wszelka cene probuja nam zabrac kabaka i ją nosic zeby nam nie przeszkadzala w posilku. Niestety nie potrafia zrozumiec, ze dziecko sobie siedzi i nie przeszkadza oraz ze istnieje zwrot: “dziekuje, nie” ktory powinno sie uszanowac. Niestety na tym etapie jeszcze nie wiemy ze jest to regula w gruzinskich lokalach gastronomicznych, ze nie mozna zjesc spokojnie posilku z wlasnym dzieckiem na kolanach lub w wozku bo zaraz stado wszelakiej masci pracownikow i ich pociotkow rzuca sie i probuje to dziecko prawie sila zabierac. Acz tu- nawet jak na gruzinskie warunki jest bardzo zle. Slowa “natrętni”, "upierdliwi" jest najlagodniejszymi i najbardziej cenzuralnymi slowami jakie mi przychodzily na mysl. Biegajace wokol dzieci sa cale usmarowane czyms co wyglada jak zielony tusz. Ciezko ocenic czy bawily sie mazakiem czy jest to jakies lekarstwo ktorym maja zasmarowane ukąszenia lub wysypke. Dziwna regularnosc malunkow sugeruje raczej druga opcje wiec na wszelki wypadek staramy sie trzymac kabaka z dala od nich. Ogolnie pobyt w knajpie jest dosyc nerwowy bo czujemy sie jak krowa na pastwisku, ktora musi sie caly czas odganiac od natretnych much, ktore wracaja jak bumerang… Ostatecznie chyba zostawiamy polowe obiadu bo wszystko staje nam w gardle i zaczynamy marzyc o suchym chlebie zjadanym w srodku lasu- w samotnosci, ciszy i spokoju. Mijamy tez miejsce ktore jest chyba przelomem rzeki Enguri. Dzis przy wysokim stanie wody jest to cos przerazajacego. Nie przypomina to niczego co mielismy okazje kiedykolwiek wczesniej widziec. Brunatny, spieniony, huczacy zywiol. Ryk jest taki ze musimy do siebie krzyczec. Nurt co chwile rozbryzguje sie o kamienie tworzac gejzery kilkumetrowej wysokosci, nieraz ochlapujac nas, mimo ze jestesmy na wysokim brzegu, bardzo daleko od lustra wody. Stojac na brzegu czuc jak grunt drzy pod nogami. Ciekawe czy ktos potrafilby przeplynac to kajakiem? Ot taki rafting dla zaawansowanych :) Chyba tak musialy wygladac slynne dnieprowskie porohy, a zwlaszcza Nienasytec! Tylko ze tam rzeka duzo wieksza.. Zdjecia oszalalej rzeki Enguri nie oddaja w polowie grozy i klimatu tego miejsca- sa tylko plaskim, nieruchomym obrazem, pozbawionym dynamiki, dzwieku, wibracji ziemi, zapachu i wilgotnego chlodu unoszacego sie wszedzie wokol.
To co widzimy w dole jest ciekawym, pieknym i dla nas egzotycznym zjawiskiem. Ale o dziwo tylko skodusia stoi w przydroznej zatoczce. Mija nas sznur samochodow, z czego pewnie polowa to turysci. Nikt sie nie zatrzymuje, nie robi zdjec, nie filmuje. Pruja przed siebie jakby z klapkami na oczach. Nie bylo w przewodniku? GPS nie pokazuje - skrec w prawo? Albo po prostu- bo trzeba sie dostac do Mestii jak najszybciej? Pytalismy potem ilus ludzi o ta rzeke, wrazenia z nia zwiazane. Patrzyli na nas jak na ufo- jaka rzeka? Byla tam jakas rzeka? Kilka razy w tych okoloswaneckich okolicach bedziemy miec dziwne wrazenie ogladania miejsc pustych, dzikich i rzadko odwiedzanych- mimo ze stanowia fragment “kanału” ktory codziennie przebywaja setki i tysiace turystow z calego swiata. Dziwne jest takie poczucie samotnosci w tlumie. Dalej jakby pogoda sie poprawia, zaczyna byc widac coraz wiecej gor. Jednolita opona chmur zaczyna pękac, snują sie po szczytach i przeleczach pasma mgly. Gdzieniegdzie pojawiaja sie przeblyski slonca, widac wiszacego juz dosyc nisko.
Zaczyna sie robic wieczor wiec rozgladamy sie za noclegiem. Nie wyglada to na tej trasie zbyt rokujaco. Co chwile na boki odchodza wprawdzie sympatyczne skrety wiejskich lub lesnych drog, ale niestety juz po 5 metrach widac ze nie nadaja sie dla skodusi. Jak nawierzchnia jest nienajgorsza to znowu jest ostre przewyzszenie, ktoremu moze juz nie sprostac lekko zmaraszony i zmeczony zyciem silnik. W rejonie Beczo zagladamy do jakiegos hostelu. Wnetrze jakies takie stylizowane na super nowoczesne, wyglada troche jak nowy dworzec PKP w Krakowie. W holu, za suto zastawionym stolem siedzi grupka zachodnich turystow i idiotycznie rechocze, gdy probuje zadac obsludze jakies pytania. Obsluga tez sprawia wrazenie jakby robila łaske- "jak juz jestescie to zostancie na jedna noc, to przygotujemy wam jakis pokoj juz jak tak trzeba"... i jakies glupie usmieszki do siebie i mruganie oczami. Na wiesc ze jest nas trojka i mamy ze soba niemowle cala sala wybucha wrecz histerycznym smiechem. Co jest k…? Nacpali sie? Co to za chore miejsce? W skodusi na wszelki wypadek zagladam w lusterko- czy nie mam geby umazanej sadza albo dorysowanych markerem kocich wąsow.. Nie mam.. Gdzies dalej właże w kolejna miejsce sugerujaca z napisu ze jest to schronienie dla zbłąkanych turystow. Ogromny, kilkakrotnie załamany korytarz zajmuje chyba ¾ domu. Oprocz korytarza jest niewielki pokoj zajety przez pietrowe lozka, miedzy ktorymi ugania z wrzaskiem kilkoro malych dzieci. Dorosli wyparowali- acz rzad okolo 20 sztuk obuwia stojacego pod sciana sugeruje ze musieli wyparowac boso. Juz przed sama Mestia zastaje nas zmrok. Zagladam do kolejnego hostelu. Wchodzi sie tam przez ciemna brame w murze. Dalej jest jakby dziedziniec otoczony przez rozne domki i przybudowki. Klimat dosc sympatyczny, kojarzacy sie z komuna hipisowska lub chatka studencka z dawnych lat. Na schodach siedza jacys smagli ludzie w kolorowych powloczystych szatach i łuskaja bób. Jakis albinos w bialych dredach do pasa i mętnym spojrzeniu gra na gitarze smętna, mocno wpadajaco w ucho piesn. Wszedzie stoja bębny, drewniane trąby, kolorowo malowane grzechotki, ktos wyplata cos z lisci palmowych. Wchodze na pietro, zagladam do kuchni gdzie trwa wlasnie kolektywne szykowanie jakiejs strawy ze zboza mielonego napredce w mlynku. Moje pojawienie sie i snucie po pokojach nie zwraca niczyjej uwagi. Jakbym byla niewidzialna. Nikt nie reaguje jak podnosze i ogladam sprzety czy chwile bujam sie na hustawce wiszacej w drzwiach. Glupia jestem ze zostawilam aparat w skodusi.. Miejsce jest potwornie zatloczone- w kazdym kącie czy kamerliku na miotły zalega jakis materac lub karimata a na nim ktos spi, czyta, smsuje lub patrzy w sufit. Albo ostatecznie lezy pies, kot lub plecak. Zaczepiam dwie osoby pytajac o gospodarza. Bardzo chca mi pomoc, ale odpowiedzialnej osoby nie udaje sie nigdzie odnalezc. Zaczepione osoby zajmuja sie wiec wlasnymi sprawami. Ktos sugeruje- olej gospodarza, wez sie gdzies po prostu poloz. Tylko gdzie? Miejsce przypomina chatke lub gorskie schrosnisko w dlugi weekend majowy lub sylwestra. Wracam w mrok.. Zagaduje grupke mezczyzn stojacych na ciemnej ulicy. Jeden z nich dzwoni do swojej krewnej ktora tez prowadzi schronisko. Wskazane miejsce dla odmiany jest puste, ciche i pelne atmosfery starego domu. Przemykamy przez wilgotny korytarz. Tu chyba kazdą chalupe okala gruby mur a podworko jest dziedzincem otoczonym kamiennymi budynkami. Z kuchni pada na podworze stop swiatla i zapach pieczonego chleba. Gdzies powiewa pranie. Prowadza nas przez ogromna oszklona werande do pokoju przegrodzonego na pol kotara. Na regale stoja jakies rodzinne zdjecia i stare ksiazki. Podlogi skrzypia pod kazdym krokiem. W calym domu za towarzyszy mamy jedynie korniki rozpoczynajace w scianach pozna kolacje. Cala rodzina urzeduje w kuchni i chyba drugim domku. Fajnie tu! W nocy znow zaczyna lac, a okolice spowija mgla tak gesta ze idac w nocy do kibelka prawie wpadam na skodusie bo swiatlo latarki rozmywa mi sie 10 cm przed twarza. Mam nadzieje ze zobaczymy tu jakies gory….
cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz