czwartek, 28 maja 2015

Bałkańska majówka cz.9 - Bośnia, Węgry, powrót... (2015)

No to jestesmy w Bosni. To znaczy chyba jestesmy… Na granicy przynajmniej tak pisalo i powiewala zolto-niebieska flaga z gwiazdkami. Nie ujechalismy paru kilometrow jak pojawiaja sie przy drodze tablice “Witamy w Republice Srbskiej”, i trzykolorowe flagi powiewaja wszedzie jakby bylo jakies swieto narodowe. Zaraz potem kolejne bilbordy o Serbii.




Ki diabel? rzut oka na mape- moze w ferworze poszukiwania najmniejszego i najbardziej klimatycznego przejscia granicznego zesmy pomylili granice? a moze ta nasza mapa bardziej niedokladna niz myslelismy? obie mapy jednak mowia ze Czajnice to zdecydowanie Bosnia a Serbia, ta prawdziwa przynajmniej, zaczyna sie dopiero kilkanascie kilometrow stad... Czujemy sie odrobine zdezorientowani. Po powrocie udaje sie troche doczytac na ten temat ale struktura administracyjna Bosni jest dla mnie wciaz malo zrozumiala, jakas taka “plywajaca” i zawiewa jakas abstrakcja... Bośnia i Hercegowina uzyskała niepodległość w referendum 1992, ale Serbowie zamieszkujacy na jej terytorium zbojkotowali wyniki głosowania i utworzyli własne państwo – Republikę Serbską. Od tego czasu kraj jest podzielony na dwie glowne jednostki administracyjne- Federacje Bosni i Hercegowiny i Republike Serbska. W praktyce obie czesci Bosni i Hercegowiny stanowia jakby dwa osobne panstwa. Maja wlasne parlamenty, rzady, prowadza niezalezna od siebie polityke. Granica miedzy nimi jest skomplikowana i mocno postrzepiona. Zeby bylo jeszcze bardziej ciekawie i irracjonalnie - pomiedzy tymi dwoma duzymi kawalkami jest jeszcze Dystrykt Brczko. Formalnie jest częścią obu czesci- zarówno Federacji Bośni i Hercegowiny jak i Republiki Serbskiej i znajduje sie pod kontrola miedzynarodowa. Wogole ponoc w Bosni mimo wielu lat od wojny nadal sprawuja opieke organizacje miedzynarodowe, a najwyzsza wladze ogolnopanstwowa sprawuje przedstawiciel ONZ. Nie wszystkim w kraju podoba sie taka wladza zewnatrzna, Wsrod innych krajow tez panuja roznice zdan na ten temat, acz niektorzy uwazaja ze jest to jedyna szansa na utrzymanie pokoju w tym kraju... Kompletnie nie potrafie zrozumiec dlaczego w latach 90 tych gdy tworzyly sie nowe kraje z terytoriow dawnej Jugoslawii to terenow zamieszkiwanych przez Serbow nie wlaczono do Serbii tylko utworzono Republike Serbska w ramach Bosni- ktorej wschodnia czesc z Serbia wlasciwa graniczy… Czyli Serb z Republiki Serbskiej zeby jechac do Serbii musi miec paszport? I najpierw pokazuje go na granicy jednemu Serbowi a potem drugiemu? Czy moze na granicy pomiedzy Republika Serbska a Serbia na posterunku kontrolnym stoi Bosniak? Mijamy tez wioski na terenie Republiki Serbskiej gdzie powiewaja na kazdym slupie bosniackie flagi. Nie wiem czy chca tym podkreslic ze nie wszystkie wsie zgadzaja sie z odgornie przyjetym podzialem administracyjnym? Mijamy zatem Czajnice- bardzo mile miasteczko polozone na zboczu gory stromo opadajacej do wawozu.




Kawalek dalej stoimy chwile w korku- w wiosce sa jakies uroczystosci przycmentarne.

Droga z Gorazde do Foca wije sie nad rzeka Drina, wsrod poroslych kozuchem zielonosci wzgorz. Nie wiem czy az tyle tu min siedzi po gorach ze nawet zadnej zrywki nie da sie prowadzic? tak gesto poroslych zboczy i wawozow dawno nie widzialam.


Skrecamy w boczna droge kolo miasteczka Foca. Wsrod lasow spotykamy tu samotna krowe. Nie ma ani wsi, ani pasterza.. Tylko krowka sztuk jeden zasuwa sobie asfaltem.

Na nocleg zatrzymujemy sie przy piaskowych piramidach. Miejsce jest chyba dosc popularne wsrod miejscowych- wieczorem przyjezdza kilka grupek- ktore fotografuja sie zapamietale w ponetnych pozach na tle skal. Wszyscy sa dla nas bardzo mili i widzac namioty zycza udanego wypoczynku.









Wieczor jest duszny, ciemne chmury suna po niebie. Jakos jestesmy strasznie zmeczeni i wogole nam sie nie chce biesiadowac. Wczesnie kladziemy sie spac. W nocy spada deszcz ktory troche odswieza ciezkie powietrze. Od piramid do Miljeviny jedziemy fajna droga wsrod malych wsi, owiec, kamieniolomow, wawozow i pryskajacego spod kol szutru.




Miljevina sprawia wrazenie sennej miesciny poprzemyslowej ktora lata swietnosci i rozkwitu ma zdecydowanie za soba.




Suniemy w strone Sarajewa przez poryte wawozami gory, pelne tuneli i wyludnionych wsi





W zamieszkanych osadach pojawia sie coraz wiecej meczetow.




Od Sarajewa az do Kisztylaka ciagnie sie zwarta zabudowa, nawet nie bardzo jest gdzie znalezc miejsce na kibelek. Tak jakby stolica wszystkie swoje macki wyciagnela w ta polnocna strone a od poludnia byla tylko pustka. Zajezdzamy do miasteczka Travnik rozlozonego na zboczach zielonych gor.






Bardzo duzo tu meczetow- rozgladajac sie ze wzgorza zamkowego naliczylismy ich chyba z 6!




Nad miastem goruje ruina twierdzy- miejsce turystyczne, platne, ludne.



Na obrzezach Travnika idziemy do knajpy. Zjadamy tam pyszne danie zwane pljeskavica. Jest to jakby pierog zrobiony z miesa mielonego a w srodku jest ser!

Wieczorem na szybko przewijamy sie przez Jajce- bardzo ladne miasteczko w ktorym warto by spedzic wiecej czasu. Niestety jest ono rowniez bardzo zadeptane przez turystow. Idziemy sie zamoczyc pod wodospad, ogladamy twierdze z daleka.




Jedziemy tez nad jezioro Plivskie z nadzieja na nocleg tam. Niestety jeziorne wybrzeza przypominaj park miejski gdzie dominujaca forma spedzania czasu jest bieganie i jazda na rowerze a nie biwakowanie w namiocie. Nie chca robic za misie do ogladania jedziemy szukac szczescia gdzies dalej. Juz prawie o zmroku zauwazamy tabliczke “Stari Grad- Komotin” i strzalke w waska asfaltowa nitke drogi wspinajacej sie na zbocze. Oczyma wyobrazni widzimy juz albo zapomniana ruinke albo turystyczne miejsce z laweczkami i wiata. Droga wije sie ciasnymi zakretami pod gore. Zaczynaja sie odslaniac dalekie widoki na gory i na pobliski wawoz, ktorym jak chwile temu jechalismy to wcale sie nie wydawal taki masakrycznie gleboki. Widac tez spore kamieniolomy oraz caly kompleks jakiegos sanktuarium w budowie (kolo ktorego tez myslelismy nocowac). Zamku nie ma. Kolejne zakrety prowadza w dol, potem znow na kolejna gore. Po bokach wciaz chaszcz, przepascie, jakies stare sady, ktore w zapadajacym zmierzchu ciezko ocenic czy nadal sa uzytkowane przez swoich wlascicieli czy raczej sluza za pola minowe. Pojawiaja sie i znikaja kolejne malutkie przysiolki. Nawierzchnia drogi tez sie co chwile zmienia- szuter, dziurawa kamienista droga jakby wyplukana przez potok i nowiuski asfalt przeplataja sie ze soba odcinkami czasem kilkuset metrowymi, jak dla mnie bez zadnej logiki. Jedno w tej drodze jest stale- jest tak waska ze miniecie sie dwoch aut graniczy z cudem. W jednej z wiosek pytamy o droge. Facet twierdzi ze nie dojedziemy do zamku - faktycznie na horyzoncie, jeszcze kilka pagorow od nas majacza jakies ruiny przelepione do skaly. Wedlug mojej mapy to napewno nie jest poszukiwany Komotin a raczej druga, dalsza twierdza Ostrc. Gdzie wcielo Komotin nie mamy pojecia. Miejscowi wogole jakby nie kojarzyli nazw wlasnych owych zamkow - jedynie cos im mowi “Stari Grad” i wskazuja tamta daleka ruine na skale. Zatem chcemy zawrocic. W tym celu zawijamy na jakies podworko powodujac wielkie zainteresowanie jego mieszkancow. Wychodzi do nas dziadek, ktory sie zarzeka ze dojedziemy bez problemu do zamku, tylko musimy sforsowac brod na potoku. Podejmujemy zatem kolejna probe. Droga zaczyna leciec tak ostro w dol ze toperz odmawia dalszej jazdy, jako ze zjechac zjedziemy ale w gore bez wyciagarki nie ma szans (bo wogole to mamy pomysl zeby zamontowac skodusi wyciagarke. Taką duza! Bedzie skodusia fruwac jak nic! ;) ). Zuczek pomknal dalej i bylo jeszcze gorzej. Do brodu nie dojechal. Decyzje o powrocie podejmujemy na wysokosci domu z hustawka. Hustawka wisi jakos bardzo krzywo a na niej stoi dziewczynka w rozowej kurteczce i swidruje w nas swiecacymi oczkami. Nie wiem czemu ale ten obrazek jakos niesamowicie utkwil mi w pamieci. W czasie zawracania robi mi sie slabo- kola skodusi zawisaja kilka cm nad polmetrowym korytem malenkiego bagnistego potoczku. Jeszcze cwiercobrotu i juz wiem gdzie bysmy dzisiaj spali… Przy glownej drodze na Banja Luke migaja nam jeszcze obetonowane otwory prowadzace we wnetrze gory- jakby sztolnie. Jest ich kilka i sa zdecydowanie zagospoadarowane. Widac swiatlo, jakies szlabany, stojace auta. Strasznie zaluje ze oswietlenie (a raczej jego brak) nie pozwolilo na robienie zdjec na tej trasie. Przepastne wawozy, przyczepione do zboczy przysiolki, waskie podworko dziadka ktory chcial nas wpuscic w maliny, dziewczynka na urwanej hustawce, sztolnie-niesztolnie, odlany z grubej bryly betonu niedokonczony kosciol na skraju kamieniolomu. A moze po prostu za dnia byloby tam zwyczajnie i nijako? Suniemy dalej w ciemnosc, w strone chorwackiej granicy. Pojawiaja sie grozne tabliczki ;)

Droga znow wpada w wawoz pelen tuneli, zupelnie jak ten przed Sarajewem. Przy drodze nie widac nigdzie ani wiekszej zatoczki, ani dogodnego zjazdu, zreszta w nocy zwykle nic nie widac i dlatego wlasnie nie cierpie szukac noclegu po zmroku. Juz mamy wizje jechania do rana. W wiosce Krupa nad Vrbasom udaje sie wypatrzec tabliczke "autokamp". Kemping jest dziwny- niby nowy, jakby w trakcie budowy, a juz troche zdemolowany. Nowa wiatka, jakies zamkniete baraki, oswietlony latarniami z ktorych czesc jest wyrwana i stercza tylko kable. Jest tez budynek kiblowo-lazienkowy. Kible w kafelkach, nowe krany i wszedzie leje sie woda po scianach, blota po kostki. Osiedlamy sie w wiatce. Kolo polnocy przyjezdza jakis lekko podpity gosc oglaszajacy sie gospodarzem tego przybytku. Po wymianie grzecznosci i informacji uzgadniamy ze damy mu 5 euro za nasza czworke. Rozwazamy potem czy rzeczywiscie byl to szef czy raczej lokalny cwaniaczek ktoremu braklo na wino. Czy predzej jeden z pracujacych tu robotnikow- bo wiedzial ktory kibel jest otwarty. A jakies prace sa tu prowadzone o czym swiadczy upapranie lazienek swiezym cementem i cale kontenery butelek po piwie.






Rano cisniemy dalej na polnoc, z coraz wiekszym smutkiem, dobitnie juz widzac ze nasza majowka dobiega konca.. Teren Bosni i Chorwacji przez ktory dalej jedziemy jest dosc monotonny. Gesta zabudowa, wies za wsia, czerwone dachy, postrzelane domy. Prawie kazdy starszy budynek ma na sobie slady kul. Glownie chyba bronili sie na wiezach koscielnych bo tam sladow strzalow jest najwiecej. Poza tym bujna, prawie letnia juz przyroda i kolejne godziny nie wnoszace wiele zmian do krajobrazu za oknem.





Potem Wegry. Tu znikaja slady strzelanin ze scian ale za to duzo czesciej pojawiaja sie ludzie z kosiarkami, walczacy z kilkucentymetrowa trawa ktora jeszcze nawet nie zdazyla odrosnac od ziemi. Mijamy Balaton na ktorego jednym brzegu widac gory- dosc nietypowy widok w tym plaskatym kraju. Wzniesienia sa dosc regularne, wygladaja jak sztucznie usypane stozki, piramidy czy wulkany.



Sam Balaton jest calkowicie obudowany udogodnieniami dla turystow, o czym informuja tony napisow, co ciekawe glownie w jezyku angielskim i rosyjskim a nie wegierskim. Nie wiem czy naprawde wszyscy obcokrajowcy z odleglych krajow marza tylko o tym by spedzic wypasny urlop w drogim hotelu wlasnie nad Balatonem? My kierujemy sie na wioske Nagyvasony gdzie wsrod lesnych poligonow skryla sie poradziecka baza. Ponoc duzo wieksza i ciekawsza od odwiedzonego dwa tygodnie temu Sarmellka. Kluczymy wiec lesno-polnymi drogami az w koncu zajezdzamy pod brame. W oddali widac juz szkielety blokow. Jednak blizej jest plot, budka, straznik i pies. Zaczyna sie zmierzchac, wiec planujemy zanocowac gdzies w pobliskich lasach a rano sprobowac naszych umiejetnosci negocjacyjnych ze straznikiem wladajacym jezykiem ktory jest zdecydowanie niepodobny do niczego. Wbijamy wiec w jakis trawiasty dukt. Ledwo wlazimy w krzaki oceniajac ich przydatnosc noclegowa, na malej drozce pojawia sie trzecia wiazka reflektorow. Policja! No tak, nie ma najmniejszych watpliwosci ze nie znalezli sie tu przypadkiem bo zamarzyli o nocnym grzybobraniu.. Raczej jest pewne ze jada do nas.. Pewnie straznik z budki zadzwonil ze ktos podejrzany kreci mu sie wieczorem po terenie. Zaraz beda klopoty- wiadomo widok mundurowego, w lesie, wieczorem, nie niesie ze soba nic dobrego. Wjazd do lasu, proba biwaku w krzakach.. Zaraz bedzie calkiem ciemno, my nie mamy gdzie spac i jeszcze dogadaj sie z Wegrem.. Ba! my nawet nie mamy forintow na ewentualny mandat ktorym napewno beda nas zaraz chcieli zaszczycic. Ogolnie mamy poczucie ze jestesmy totalnie w czarnej dupie. Pierwszy plus pojawia sie od razu. Mundurowy mowi po angielsku. Zaraz potem oczy wyskakuja nam z orbit i wrecz czlowiek ma ochote uszczypnac sie coby sprawdzic- sen to czy jawa? Koles pyta o nasze plany i czy moze nam w czyms pomoc. Staramy sie zachowac spokoj mimo ze to pytanie jest jak obuchem w łeb. Ze co? Policjant chce pomoc? Grzes pyta o pobliska baze czy mozna ją zwiedzac. Nie mozna, jest zamknieta i pilnowana. Zatem mowimy ze jest wieczor a my nie mamy gdzie spac i szukamy noclegu. Facet pyta czy interesuje nas hotel czy kemping. Mowimy ze nie, ze mamy namioty, moze mozemy spac- o tu i pokazujemy na pobliskie krzaki. Policjant odradza. Tu nie mozna. Dzis ma tu byc polowanie i mogloby nam sie cos stac, lepiej nie ryzykowac. Ale jak wrocimy do glownej drogi to po jej drugiej stronie sa łaki i zagajniki. Tam polowanie nie ma juz zasiegu. Tam bez problemu mozemy rozbic oboz. Prosi tylko zeby nie palic ogniska bo dawno nie padalo i jest bardzo sucho. Oprocz tego gosc pisze nam na kartce numery telefonow- alarmowy na komorki, wegierskiej policji i swoj prywatny. Tak na wszelki wypadek jakby nas ktos niepokoil w nocy, albo mielibysmy jakies problemy i zapytania. On tu ma sluzbe w rejonie do rana i jakby co to chetnie pomoze. Grzecznie dziekujemy choc ogolnie to odebralo nam mowe… Odjezdzamy w strone poleconych łąk… Na skrzyzowaniu czeka radiowoz- pokazuje nam ladna łake na ktora prowadzi w miare wyrazna i rowna droga. Miejsce jest cudne- z widokiem na dalekie pagory, pelne kwitnacych drzew i cykad. Chodzimy po łace troche jak zombi, rozsadzani od srodka klebowiskiem roznych emocji. Z jednej strony wielka radosc. To wspaniale spotkac na swojej drodze dobrego czlowieka. Cieszymy sie tez z miejscowki- ze mamy gdzie spac, ze nie musimy sie błakac po nocy, ze wokol tak pachnie i jest tak pieknie. I wreszcie pierwszy raz odzywaja sie na dobre moje ukochane cykady! A z drugiej strony trudno opanowac dojmujace uczucie smutku. Czy naprawde w innych krajach normalne spedzanie czasu nie jest groznym przestepstwem? czy nie trzeba sie z tym ukrywac bo inaczej podlega sie sciganiu i karom? Czy ludzie w mundurach sa po to aby pomagac ludziom a nie tylko doic kase? A moze to tylko my po raz kolejny mamy okazje spotkac po prostu pozytywnego czlowieka, ktorzy wystepuja pod kazda szerokoscia geograficzna? Do glowy cisna sie wspomnienia podobnych spotkan w Polsce. Bieszczady, Beskid Niski, MRU, Krzystkowice, jeziorko w Zachodniopomorskim. Policja, straz graniczna, lesnicy, straz parkowa. Pretensje, zakazy, klotnie, mandaty, dlugie pertraktacje i koniecznosc tlumaczenia sie, albo wylatywanie na bucie.. Pojawia sie pewna iskierka - moze koles zobaczyl obce blachy a obcokrajowcow traktuje sie bardziej lagodnie? toperz jednak szybko gasi moj pomysl. A pamietasz Eryka? Biedny Łotysz ledwo co wjechal na rajd przez Polske zostal udupiony trzy razy- wjazd do lasu, biwak w miejscu niedozwolonym i ognisko. Po pozbyciu sie polowy funduszy na wakacje zmykal do swojego bagiennego kraju az sie za nim kurzylo… Nie znamy zbyt dobrze tego kraju o poganskim jezyku, ale dzisiejsze spotkanie pozostawilo niezwykle mile uczucie. W nocy faktycznie pada kilka strzalow od strony bazy. Zatem policjant byl nie tylko mily ale rowniez prawdomowny. Nasza wegierska kwatera o poranku.





W jakims kolejnym miasteczku zostajemu oryczani przez osła!

No i juz tylko powrot.. Deszczowa, zasnuta mglami Slowacja i taki sam wilgotny Beskid Zywiecki. Zapach blota i wilgotnego iglastego lasu. Cos czego wbrew pozorom jednak mi brakowalo. Jest jakis taki podswiadomy sentyment do swojskosci naszej strefy klimatycznej. Palmy sa piekne ale jednak geba sie cieszy na widok paproci i łopucha!

Mijamy podazajace drogami owce. Nie wiem czy to ten sam doroczny redyk z ktorym spotkalismy sie dwa lata temu w Beskidzie Niskim czy cos innego, o zabarwieniu jedynie lokalnym?

Ostatni wspolny wieczor pod wiata w Rycerce, tam skad ponad dwa tygodnie temu wyruszalismy na poludnie. Smutek pozegnan i radosc z przesypujacego sie w glowie kalejdoskopu wrazen.


Zielona noc... Mysmy zastosowali wzgledem Ziuty wersje klasyczna- pasta zębowa. A z keczupem spotkalam sie po raz pierwszy! :)

Milo zapadly nam w pamiec Bałkany. Jeszcze tam wrocimy! Jedno czego bardzo zabraklo na naszej trasie to wiekszej ilosci kontaktow z miejscowymi, ale jednak jezyk okazywal sie zwykle mocna bariera. Ale moze nastepnym razem bedzie lepiej! KONIEC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz