Budzik dzwoni o 5.. ratunku! Toz to czarna noc! Nawet zadna, najmniejsza łuna swiatla nie pojawila sie jeszcze na niebie. Plus taki ze dokladnie widac gwiazdy- bedzie dzis pogoda. Zwijamy ociekajacy namiot, w nocy mocno lalo. Moze dlatego niedzwiedzie nie wyszly z suchych i zacisznych jam i nas nie zjadly? No bo pracowicie przygotowane i dymiace ognisko szybko szlag trafil.. Arsen przyjezdza przed czasem. W pierwszych przeblyskach slonca suniemy przez uspiony Dzermuk. Miasto to zlepek opuszczonych poradzieckich sanatoriow gigantow i nowych kiczowatych pensjonatow. Molochy z pustymi otworami okien, z zaroslymi trawa podworkami i pordzewialymi odpadajacymi napisami mieszaja sie z upiornie podswietlonymi ultrafioletem fikusnymi balkonikami, kolumienkami i wiezyczkami, ktore w zalozeniu mialy wygladac jak z bajki a wyszlo jak z chorego snu.
Arsen zabral cala torbe jedzenia przyrzadzonego przez jego mame. Sa pierozki z roznym nadzieniem, slodki chlebek z orzechami i rozne owoce. Zabral tez wedki, bo jest plan zeby w jakiejs opuszczonej wsi zlowic rybe a potem zbudowac grill i ją upiec.
Zaczynamy sie wspinac pod gore kamienista droga. Miasto zostaje w dole. Arsen mowi ze latami szukal po gorach najlepszej drogi do Istisu a i tak nieraz sie pogubi. Kilka razy we mgle lub jak zastala go noc musial spac w aucie, bo dojezdzal na skraj jakiegos nieznanego urwiska i nie wiedzial co dalej. Droga faktycznie czesto sie rozdziela, a Arsen wybiera niekoniecznie te glowniejsze skrety.
Momentami droga wogole zanika i jedziemy po prostu łaka, albo piargiem z kamieni bo lezaca obok sliczna trawiasta droga jest tak podmokla ze niechybnie by nas zassala. Przekraczamy wbrod rozne potoki gdzie podwozie auta raz po raz robi donosnie bumbum o kamulce.
W koncu wyjezdzamy na rozlegly plaskowyz o wysokosci okolo 3 tys metrow. Teren nazywany jest przez miejscowych Arcachskoje Plato. Wygasle wulkany z dziwnie rozlana lawa, niebieskie tafle jezior i zrodla kilku wiekszych rzek rejonu- Tartara, Worotana. Plaskowyz jest pusty. Kilometrami nie ma tu wsi ani osady, nawet pasterskie namioty trafiaja sie dosyc rzadko.
Wlasnie gdzies tam przekraczamy granice. Granice ktorej nie ma nigdzie procz map i ludzkich umyslow. Dokladnie nawet miejscowi nie wiedza gdzie ona przebiega, nie ma slupkow ani tablic. Zreszta chyba nigdy nie bylo. Najpierw byl Sajuz wiec byla to tylko wewnetrzna granica republik a potem jak Sajuz zniknal to juz zaraz byla wojna. Arsen kilkakrotnie podkresla ze teren przez ktory jedziemy to nie Karabach. Armenia to rowniez nie jest, przejechalismy przeciez chwile temu granice. Arsen nazywa ow caly region Kelbadzar, od azerbejdzanskiej nazwy najblizszego powiatowego miasteczka. Karabach a Kelbadzar to wedlug Arsena duza roznica. Karabach zawsze byl ormiaski, zawsze byl zamieszkany przez Ormian i w wyniku ustalania granic za czasow radzieckich przypadl blednie Azerbejdzanowi. Ormianie walczyli tam o swoje ziemie, swoje miasta i wsie, swoje cerkwie i swoich obywateli.
Natomiast waski pasek Kelbadzaru byl zdecydowanie azerski. Arsen stwierdza “to nie byly nasze ziemie i dlatego teraz sa takie puste” i jakos zaraz szybko zmienia temat i porusza kwestie piekna otaczajacej nas przyrody. Slonce juz wstalo na dobre i cieplymi jeszcze promieniami oswietla mokre od rosy trawy. Wokol jest strasznie duzo orlow. Nie wiem czy akurat tu im jakos dobrze czy po prostu my zawsze przesypiamy ten moment kiedy one wychodza na zer. Doslownie na kazdej skale, na kazdym kamieniu siedzi orzel albo cos bardzo podobnego.
Niektore nie siedza tylko leca z mysza w łapach. Arsen jest mysliwym. Mowi ze na orly nie wolno polowac. To taki przesad. Orzel to tez mysliwy. Zabijesz mysliwego to wkrotce inny mysliwy zabije ciebie. Wogole widac po Arsenie wielki zachwyt nad tym ptaszyskiem. Zatrzymuje sie co chwile, pokazujac nam kolejne osobniki, komentuje gatunki, rozpietosci skrzydel, rodzaje dziobow. Pokazuje gdzie znajduja sie orle gniazda. Ponoc musi to byc miejsce niedostepne. Jesli gdzies choc raz w roku przejedzie auto to orzel nie zlozy tam jaj.
Arsen opowiada tez o swoim wojsku. Sluzyl pod Agdamem 8 lat temu, na jednym z bardziej wysunietych na wschod posterunkow. Jest on poki co pierwszym Ormianinem z ktorym mozna na spokojnie poruszyc temat Agdamu. Wszystkim innym na sam dzwiek nazwy tego miasta zmienial sie radykalnie humor, robili sie zniecierpliwieni, widac bylo ze sa na nas wsciekli ze poruszylismy jakis temat tabu. (zabawne sa rowniez nowe mapy Karabachu gdzie akurat w miejscu gdzie powinien znajdowac sie Agdam jest walnieta legenda ;) ) Pytam czy to prawda ze w tym roku zrobilo sie jakos niespokojnie na wschodniej granicy Karabachu. Arsen twierdzi ze tam spokojnie nigdy nie bylo i ze tam nie ma czegos takiego jak granica, jest tylko “linia frontu” ktora plywa po stepie to w jedna to w druga strone. Za czasow jak byl tam w armii to co miesiac mieli jakiegos zabitego a rannych to nawet nie liczyli. Ponoc tam za Agdamem wojna nie skonczyla sie nigdy, wciaz sie tli i czeka we wpoluspieniu na dogodny moment by wybuchnac na nowo. Cos jednak w tym roku musialo sie tam wydarzyc. Znajomym nie udalo sie wjechac do Agdamu. Wojsko nie wpuszczalo zadnych turystow. W poprzednie lata nie bylo takich problemow z wjazdem do miasta.
Arsen pokazuje nam jezioro Maly Al. Jest tez Wielki Al ale stad go akurat nie widac.
Moja uwage zwraca niesamowita gora- wulkan , ktorego cale podnoze zajmuje zastygla lawa w roznych przedziwnych ksztaltach. Gory, goreczki i jakby fale z zuzlu i zastyglych kamieni. Ciezko by chyba wejsc na szczyt majac po drodze do pokonania taki tor przeszkod. Ciekawe jak to wyglada z blizszej odleglosci. Niestety nie mamy czasu podjechac a jest to jeszcze spory kawal. Arsen tez tam nigdy nie byl.
Im dalej wjezdzamy w plaskowyz tym wiecej gory sie ukazuje
Mijamy po drodze samotny woz z sianem. Ma urwane kolo. Ludzi nie ma. Pewnie poszli po pomoc.
Kawalek dalej mijamy pierwszy pojazd na tym plaskowyzu- ciezarowke. Mijanka na waskiej drodze nie jest prosta. Ciezarowka jest tak wyladowana i niestabilna ze nic nie moze zrobic. My musimy zjechac wiec z drogi a nie ma gdzie bo tylko wokol skaliste skarpy. Ale jakos sie w koncu udaje wspiac na pobocze.
Zatrzymujemy sie na chwile u kosiarzy.
Nasz kierowca tez ich wczesniej nie znal, ale mowi ze w tych regionach kazdy Ormianin to przyjaciel. Czestuja nas kawa, herbata, wodka, na prowizoryczny stol wjezdzaja tez slodycze, lawasz, ser, warzywa. Arsen zabral dwa rodzaje zestawow kieliszkow - jedne dla miejscowych- okolo 150 ml i dla turystow- okolo 50 ml. Troche nam glupio pic z tych turystycznych ale praktycznie tak do sniadania (i to zaraz po wczorajszej imprezie) to wogole nie mamy ochoty i decydujemy sie tylko na symboliczny toast wykrecajac sie wczesna pora. Cala reszta tymczasem zapodaje przynajmniej po trzysta gram.
Fajne jest takie sniadanie wsrod rzeskiego wysokogorskiego powietrza, ze wzrokiem wbitym w daleki horyzont, wsrod niby obcych a tak bardzo przyjaznych ludzi.
Kosiarze to dwoch braci i syn jednego z nich, Cale lato zbieraja tu siano, a potem sprzedaja je we wsiach niezapobiegliwym gospodarzom, ktorzy niedoszacowali i brakuje im na zime paszy dla bydla. Trawy jest tu pod dostatkiem a kosiarka marki “Kirgistan” stoi nieopodal.
Oprocz siana okolica obfituje tez w niedzwiedzie- o tu- na pagorku mieszka jedna dama z przychowkiem. Dwa lata temu gdy kosiarze poszli akurat po wode do strumienia, niedzwiedz wpadl do ich obozowiska i mocno narozrabial. Wyjadl zarcie i przewrocil piecyk od ktorego splonal namiot.
Zostawiam kosiarzom polski kieliszek na pamiatke. Bardzo sie ciesza choc ich rowniez rozbawila jego pojemnosc a raczej jej brak. Mowia ze walnie sie 5 i moze bedzie w sam raz. Musze nastepnym razem poszukac wiekszych kieliszkow bo troche wstyd…
Niedaleko stad, na gorce znajduje sie stary azerski cmentarz. Jednak ani Arsen ani kosiarze nie chca nam nic o nim opowiedziec oraz nie pozwalaja nam tam pojsc mowiac o minach, niedzwiedziach i braku czasu
Bracia doradzaja tez Arsenowi zeby pojechal do Istisu inna droga niz ma opracowana, bezposrednio w dol od ich obozowiska z pominieciem wioski Tsar. Za Tsarem zeszlo ostatnio ponoc jakies osuwisko i droga jest zablokowana dla samochodow. Kon jeszcze ostroznie przejdzie, pieszy da rade, a zadne auto nie ma szans ominac kamieni i nie wpasc do wawozu… Troche mi zal. Tsar to wioska polozona na wysokim plaskowyzu (okolo 2tys m), otoczona gorami a z jednej strony przyklejona do 300metrowego urwiska opadajacego do doliny rzeki Tartar. Miejsce idealne na twierdze wiec takowa tu kiedys byla. Ponoc mozna znalezc fragmenty murow. W Tsarze bylo kiedys sporo cerkwi, ale jako ze wioska przechodzila czesto z rak do rak to wiekszosc z nich zostala zburzona. Bylo tam wiele chaczkarow ktore za radzieckich czasow byly uzywane do budowy lokalnej szkoly. Szkola stoi do dzis. Tynk z niej odpada na potege wiec stary rzezbiony kamien znow zaczyna ogladac swiatlo dzienne.
W Tsar mieszka obecnie 20 stalych mieszkancow. Glownie sa to ormianscy uchodzcy z Baku i okolic. Mieszka tam tez Armen i Swieta - para rosyjskich artystow ktorzy urzeczeni pieknem niedostepnej osady porzucili duszne miasto i osiedlili sie w znalezionym opuszczonym domu. W takich momentach staja mi przed oczami opowiesci o Bieszczadach z lat 50 tych, w ktore z przyczyn niezaleznych ode mnie niestety nie moglam sie wybrac.
No i wlasnie do tego Tsara dzis nie pojedziemy. Coz robic.. Bedzie powod aby tu wrocic.
A tu Tsar widziany z daleka (wioska jest tam gdzie wieza przekaznikowa)
My tymczasem jedziemy dalej. Tu rowny plaskowyz raptownie sie konczy a przed nami otwiera sie ogromny wawoz do ktorego blotnista droga schodzi serpentynami.
Spod kol uciekaja stada jakis przepiorek a Arsen jako zapalony mysliwy klnie ze nie zabral strzelby.
Z serpentyn dokladnie widac miasto-kurort polozone w dolinie i na zboczach kanionu. Tzn dawne miasto bo obecnie nie mieszka tu nikt a wszystkie budynki sa w ruinie.
Miasto bylo niszczone dwukrotnie. Raz podczas bombardowan i ostrzalu gdy Ormianie chcieli je zdobyc i drugi raz gdy Azerowie czuli ze nie utrzymaja terenu i wysadzali w powietrze budynki by nie dostaly sie w rece wrogow.
Kanion usiany jest cieplymi zrodlami i gejzerami, ktore sikaja mineralna woda i klebami pary. Woda pelna mineralow splywajac do rzeki tworzy kolorowe nacieki ukladajace sie nieraz jakby w obrazy i rzezby.
To wlasnie Istisu (po azerbejdzansku). Zwane tez rzadziej ormianska nazwa Dżermandżur. Obie nazwy znacza “Goraca Woda”.
Miasto nie zostalo ponownie zasiedlone. Saperzy mieli dosc roboty w centralnej czesci Karabachu. Wiec miedzy budynkami od dwudziestu lat hula tylko wiatr a miny siedza w trawie i cierpliwie czekaja swoich dni..
Rzeka Tartar plynie spieniona waskim gardlem wawozu a nad nia wisza ogromne glazy.
Wjezdzamy do opuszczonego miasta. Rosliny jeszcze nie do konca zezarly asfalt ktorego pokruszne kawalki stercza tu i owdzie. Domy sa mocno zniszczone, widac ze nie rozpadly same tylko ktos im mocno pomagal. Na zelbetowych, pourywanych konstrukcjach zaczynaja porastac drzewa.
Wysiadamy przez najwiekszym sanatorium. Gdy gasnie silnik uszy uderza cisza… Arsen patrzac na mury wielkiego budynku i z usmiechem od ucha do ucha wola “Salam alejkum”. To mial byc niby taki zart z tym muzulmanskim pozdrowieniem. Niby nic takiego ale w tym miejscu brzmi jakos strasznie. Robi mi sie zimno i nieprzyjemny dreszcz przebiega po plecach.. Toperz mowi ze mialby teraz Arsen mine jakby uslyszal spomiedzy scian odpowiedz.. Arsenowi rzeczywiscie mina rzednie twierdzac ze wtedy wszyscy w trojke bysmy mieli “pozamiatane”.
Mury na szczescie milcza, ignorujac glupi dowcip…
Arsen wbiega do budynku, mowi ze min tu akurat tu nie ma i gadajac przez komorke znika nam z oczu. My wchodzimy tylko kawalek, poki widac bylo ktoredy szedl Arsen. Wnetrze jest zniszczone totalnie.
Ostatecznie wracamy na asfalt i jego sie trzymamy. Spacerujemy sobie ze wzrokiem wbitym w ziemie (rozgladam sie i robie zdjecia tylko gdy stoje stabilnie na duzym placie asfaltu). Przypominaja mi sie wszystkie wojenne ksiazki o Czeczeni, ze chodzac niby trzeba uwazac na dziwne linki i metalowe przedmioty. Wszystko wiec co wyglada na sznurek albo kawalek zlomu omijamy szerokim łukiem. Na ile to kit a na ile prawda mam nadzieje ze nigdy sie nie dowiem.
Gdzie do cholery polazl ten Arsen? zezarlo go cos czy jak? mogl chociaz cos powiedziec…
Patrzac na zawalone sciany i stropy rozmyslam czy po wojnie zabrano stad wszystkie ciala poleglych? czy pod tonami betonu, metr od nas wciaz leza ormianskie i azerskie kosci? Nie chcialabym tu nocowac. Pewnie w blasku ksiezyca i wsrod wycia wilkow nie tylko “salam alejkum” mozna tu uslyszec…
Za wielkim sanatorium zaczyna sie park. Stoi w nim pomnik. Jest dosyc zniszczony ale dosc dobrze zostal widoczny napis “Mir”. Jest to chyba ostatnie slowo ktore pasuje do tego miejsca…
Gdzies dalej w tym parku lezy ogromna glowa Lenina. Lezy sobie na boczku wtulona w trawy. Jest na tyle wielka ze czterech chlopakow nie dalo rady jej postawic na szyi. Niestety o jej istnieniu przeczytalam dopiero po powrocie do domu...
Arsen pojawia sie nagle tak jak zniknal. Przeprasza ze tak dlugo go nie bylo ale musial porozmiawiac przez telefon. Nie wiem czemu musial robic to na osobnosci. I tak w zab przeciez nie rozumiemy tego co mowi do telefonu.
Odwiedzamy jeszcze gejzerki. Sikaja, bulgotaja i sycza. Robimy sie cali mokrzy bo nawet nie wchodzac w glowny strumien wody, cale powietrze jest i tak przesiane mineralna mgla.
Przygladajac sie z bliska zrodlom wpada sie jakby w inny swiat. Zastygle mineraly tworza przedziwne mozaiki , jakby drogie kamienie czy nieznane egzotyczne rosliny. Momentami mam wrazenie jakby to byla skora jakiegos potwora, ktory zaraz sie obudzi, wstanie i nas zezre. Albo przynajmniej wciagnie pod ziemie w bulgoczace czeluscie. W chlupiacy gejzer nie moge zbyt dlugo sie wgapiac. Nie wiem czemu ale po pewnym czasie kreci mi sie w glowie i zaczynam widziec rzeczy ktorych nie ma…
Czesto dawne ujscia zrodel tak zarastaja mineralami ze tworza sie czopy korkujace i woda musi szukac nowego ujscia na powierzchnie. Dlatego czesc dawnych wanien i basenow jest sucha a woda kolorowym wodospadem zaczyna splywac gdzies po niedostepnych scianach wawozu.
Na wyjezdzie z miasta stoi pomnik z plaskorzezbami typowymi dla minionych czasow. Pomnik jest ponoc mocno zaminowany wiec robie zdjecia tylko z drogi.
Jadac dalej spotykamy dwoch gosci na koniach ze strzelbami. Arsen pyta ich o przejezdnosc kolejnych drog. Gdyby poprosic kogokolwiek aby narysowal rozbojnikow to wlasnie chyba tak by wygladali. No moze oprocz tych bananow na gebach :-)
Przejezdzamy przez kolejne wawozy, brody na rzekach i wyludnione wsie pelne ruin.
Znaki drogowe w tym rejonie bywaja troche malo czytelne
Wszedzie drzewka owocowe uginaja sie pod ciezarem owocow. Arsen wylazi na jedno z drzew i straca duzo jablek a my je zbieramy do koszulek i czapek. Sa troche twarde i kwasne ale na kompot beda swietne. Potem wjezdzamy pomiedzy zruinowane zabudowania i strzasamy caly wor jablek. Te sa czerwone i przepyszne w smaku. Nigdy jablko ze sklepu nie bedzie miec smaku jablka z zapomnianego sadu. I to nie chodzi o to ze jest bardziej slodkie, kwasne czy twarde. Moze to glupio zabrzmu ale jest cos takiego jak smak dzikosci ;) Napychamy sie tymi jablkami tak ze ledwo mozemy sie ruszac. Cale wnetrze auta zostaje przysypane jablkami. Walaja sie wszedzie, na polkach na siedzeniach, po podlodze. Mam nadzieje ze zadne w krytycznym momencie nie wpadnie pod pedal hamulca...
W ciszy i szumie wiatru mam wrazenie ze slysze odglosy zwyklej zamieszkanej wsi. Tak jakby ktos nawolywal bydlo, jakby szczęknelo wiadro przy studni, zawyla piła albo zaszczekal gdzies pies. Ciagle ogladam sie za siebie by przekonac sie ze to znow zludzenie, ze nie ma tu nikogo procz nas i to chyba ptak, albo rzeka tak chlupocze po kamieniach jakby ukladajac sie w brzmienie kwiku bawiacych sie dzieci.
Arsen mowil przed chwila ze te wszystkie wsie sa pominowane a teraz sam ochoczo biega miedzy ruinami i skacze po drzewach.
Mowi ze patrzy pod nogi i jest wszystko ok. Ja dokladnie widze gdzie patrzy Arsen. Gapi sie wylacznie do gory bo tam zwisaja galezie pelne jablek. My staramy sie nie schodzic z drogi i czujemy sie troche nieswojo. Jak Arsen wlezie na mine to raz ze szkoda milego chlopaka a dwa ze i my jestesmy wtedy w czarne dupie. Bo zostajemy w jakiejs dolinie nawet nie wiemy dokladnie ktorej. Auta nie odpalimy zeby jechac po pomoc ( sa problemy z wlaczeniem silnika i wlasciciel stosuje za kazdym razem jakies zabiegi magiczne aby tego dokonac). Poza tym drogi powrotnej przez gory i tak nie pamietamy a nawet gdybysmy pamietali to predzej bysmy rozwali auto na pierwszym wawozie niz gdzies dojechali. Zasiegu nie mamy, bo dzialaja tylko karty lokalnych sieci.
Nie wiem tez jak reprezentanci wojska lub lokalnych wladz by podeszli do obcokrajowcow ktorzy zajezdzaja do takiego Karwaczaru autem na ormianskich blachach i bez dokumentow, maja za to na tylnym siedzeniu miejscowego w paru kawalkach i jeszcze na dodatek nie maja w paszporcie ani kararabachskiej wizy ani granicznych pieczatek…
Ostatecznie okazuje sie ze albo my jestesmy panikarzami i mamy gacie strachem podszyte albo Arsen ma wiecej szczescia niz rozumu.
Jedziemy w komplecie dalej kamienistymi traktami wsrod skalistych zboczy pelnych wodospadow.
Arsen pyta czy u nas w Polsce tez sa takie drogi czy wszedzie jest autostrada. Mowie ze sa takie drogi ale w wiekszosci przypadkow nie wolno po nich jezdzic autem- sa w gorach albo w w lesie. Arsen calkiem nie rozumie mojej odpowiedzi. “Jasna sprawa ze nie kazde auto przejedzie ale jak ktos ma dobra terenowke to wtedy moze, nie?”. Mowie ze tez nie moze, bo grozi mandat. I zeby jeszcze bardziej go zdziwic mowie ze nie mozna u nas stawiac namotu gdzie popadnie, palic ognisk w lesie, a w wielu rzekach czy jeziorach jest zakaz kapieli. Ba! w niektore miejsca w gorach to nawet wejsc pieszo nie mozna, trzeba sie trzymac wylacznie wyznaczonych sciezek (nie Arsen, min tam nie ma! ;-) Arsen ma coraz bardziej okragle oczy ze zdziwienia.. “To co wy robicie w wolnym czasie jak wszystko jest zabronione? jak spedzacie urlop?” Jak? Jedziemy do Armeni!!! :-)
W kolejnych dolinach mijamy zruinowana fabryke wody mineralnej a przy niej rowniez zrodla i baseny termalne.
Jest tez nieopodal ogromny gejzer sikajacy woda z rury na kilka metrow do gory.
Juz tu bysmy sie chcieli wykapac ale Arsen mowi zebysmy poczekali na Zuar bo tam jest najfajniej.
Ciekawe ile tu jest po bocznych dolinach i wawozach jaskin z naturalnymi wannami do cieplych kapieli, bulgoczacych pieczar i roznokolorowych podziemnych naciekow ktorych nikt nigdy nie odkryl? Miejscowi nie maja w zwyczaju wlazic w jakies podejrzane dziury w ziemi, a tym bardziej nie czynia tu tego turysci… Moze gdzies tu czai sie drugi Czarci Most?
Nie wiem czy to przypadek ale Karwaczar omijamy oplotkami. Nie wjezdzamy do miasta, choc wydaje mi sie ze z tego powodu musimy troche nadlozyc drogi.
Wjezdzamy w doline rzeki Tuthun. Ciezko by sie tu jezdzilo stopem. Przez caly dzien minelismy chyba z 10 aut (i dwa konie ;)). Zamieszkale wioski sa duzo rzadziej rozrzucone niz w Armenii. Czesto w dolinie sa tylko jakies pojedynczo rozsiane domy, sprawiajace wrazenie lepianek, cudem odratowanych ruin czy kryjowek rozbojnikow. Sklep widzialam raz. W dolinie Tuthuna sa tylko trzy zamieszkane wsie, reszta dawnych osad jest opuszczona. Niektore miejsca zamieszkuja , jak to nazywa Arsen- “koczownicy”. Ludzie ktorzy pojawiaja sie tu sezonowo, o roznych porach roku, czesto nie wiadomo skad i po co. Czesto znikaja tak samo zagadkowo jak sie pojawili.
Zreszta tu kazdy jest przyjezdny. I pewnie kazdy z obecnych mieszkancow tych pustych dolin ma w zanadrzu ciekawa do opowiedzenia historie, co przywialo go akurat tu…
Wglab doliny rzeki Tuthun prowadzi wykuty w skalach tunel.
Powstal on w latach 60 tych. Wczesniej mieszkancy musieli sie dostawac do swoich siedzib przez gory i wysoka przelecz od drugiej strony. Gory wokol robia sie coraz wyzsze a dolina jest strasznie waska, wcisnieta gleboko pomiedzy skaly.
Strome zbocza porasta las. Gdzies slyszalam ze tu i w Karabachu wystepuje totalne zaprzeczenie pieter wystepowania roslinnosci gorskiej. Tu lasy lisciaste dochodza do 3 tys metrow. Droga wije sie przy potoku. Tereny ogolnie wygladaja na mocno niedzwiedzie. Arsen potwierdza, ze jest ich tu sporo. Wiele miejsc nad potokami wyglada dogodnie pod namiot ale chyba nie spalabym tam zbyt dobrze. Czasem przy drodze wlocza sie krowy. Nie wiem czy boja sie min i dlatego trzymaja sie glownych traktow? Skubia trawe po rowach, leza na srodku drogi pozwalajac sie omijac autom i spogladaja na nas jakims takich smutnym wzrokiem…
Jedziemy do Zuara- ponoc najwiekszego i najpiekniejszego gejzeru. Dlatego nie kapalismy sie w Istisu i innych mijanych basenach. Zuar jest fajny, ale troche mnie rozczarowal. Te wczesniej mijane byly o niebo klimatyczniejsze. Jest tu dosc rojno i gwarno. Przy zrodle sa biesiadki, na parkingu stoi kilka aut. Po calym dniu dominujacej pustki i zdziczenia czuje sie tu niemal jak na Krupowkach!
Przy gejzerze sa dwa baseny- nizszy z chlodniejsza woda i wyzszy z cieplejsza. Ponoc jest w nich okolo 50 i 70 stopni. Ponoc zasada jest taka ze trzeba odsiedziec 5 minut w dolnym basenie, 5 minut w gornym a potem chlupnac do lodowatego strumienia. Wczesniej w dolnym zrodle nalezy sie jeszcze wysmarowac blotem, ktore ma dzialanie lecznicze na skore oraz stawy. W nizszym basenie siedze 5 minut, nacieram sie brunatna mazia i wcale nie mam ochoty wychodzic tak mi dobrze. To wyzsze kapielisko to istny ukrop! Pare sekund jestem w stanie tam wytrzymac. Chwile dluzej i zupa z buby gotowa! Juz wiem co czuja raki ktore ponoc gotuje sie na zywca. Plus taki ze gorne zrodlo cudnie bulgocze!
Brzegi basenow sa usiane kolorowymi naciekami, robiacymi wrazenie fantazyjnie wycinanych kwiatow, lisci i koronek.
Arsen mowi ze najgesciej jest tu jesienia i wczesna wiosna,jak juz zejda sniegi i mozna dojechac autem a jest wciaz na tyle zimno ze goraca kapiel jest wieksza atrakcja niz teraz.
Dzis oprocz nas sa jeszcze dwa auta Ormian ze Stepanakertu robiacych sobie szaszlyki, jakas rodzinka spod Erewania i dwie Niemki. Do dziewczyn zaprowadza nas babka pilnujaca baraczku obok zrodel. Prosi abysmy im wytlumaczyli zasady korzystania z basenow. Ona probowala ale bez rezultatow. Wedlug niej dziewczyny boja sie wejsc do wody, od 15 minut chodza w strojach kapielowych wokol kamiennych mis i macaja wode rekami.
Niemki przyjechaly samochodem klasyczna droga przez Stepanakert. Dzis jeszcze planuja wrocic do Armenii. Ponoc juz od trzech tygodni sa w podrozy acz wygladaja jakby przed chwila wyszly od fryzjera, kosmetyczki i nalozyly swiezy makijaz (juz wiem dlaczego boja sie wejsc do wody ;) ). Ich ponetny sposob bycia bardzo sie podoba naszemu Arsenowi ktory ochoczo probuje nawiazac z nimi kontakt zatrudniajac nas do wspolpracy. Rozmowa jest bardzo zabawna i przypomna gluchy telefon. Dziewczyny po niemiecku uzgadniaja ze soba jakas wspolna kwestie po czym mowia to do toperza po angielsku, toperz powtarza do mnie po polsku a ja do Arsena po rosyjsku. Tak samo wraca odpowiedz. Czesto po drodze informacja ulega takim modyfikacjom ze jej wersja koncowa sporo rozni sie od poczatkowej ;)
Tak to umilamy sobie czas siedzac kuprami w cieplej wodzie albo na krawedzi basenu i chlupiac nogami w bulgoczacym plynie.
Arsen probuje namowic dziewczyny zeby nie wracaly do Erewania przez Goris bo to nie po drodze tylko jechaly przez Wardenis. Dziewczyny troche sie wykrecaja- nie znaja drogi, boja sie o swoj samochod i o to czy nie beda miec jakis klopotow na wojskowych postach. Arsen proponuje zeby jechaly za nami to on we wszystkim pomoze.
Potem Arsen bierze wedki i mowi ze idzie zlapac pstraga. Te z kelbadzarskich rzek ponoc nie maja sobie rownych, zwlaszcza w formie szaszlyka. I tu akurat jest gdzie go wygodnie upiec. Fakt - wszyscy jestesmy juz glodni. Zaraz jak Arsen znika zaczyna lac, grzmi i niebo zaciaga sie calkowicie. Ktos mi kiedys mowil ze ryba najlepiej bierze podczas deszczu ;) Chowamy sie do samochodu. Niemki chyba nie maja czasu dluzej czekac wiec machaja nam i odjezdzaja w sina dal (ciekawe ktoredy pojechaly?)
Arsen wraca chyba po godzinie. Jest zly, zmarzniety, kompletnie przemoczony i bez ryby. Biegnie szybko do zrodla, wskakuje od razu do tego goracego i wraca juz z usmiechnieta geba.
Okazuje sie ze bedziemy wracac inna droga- przez Wardenis i przelecz Sotk. Raz ze pogoda sie zepsula i na plaskowyzu zeszly zapewne mgly i latwo sie pogubic. No i Arsenowi konczy sie gaz w aucie, a tu nigdzie nie zatankuje. Zapobiegawczo wzial tez caly bak benzyny ale cos sie zepsulo w przelaczniku i na benzynie silnik natychmiast gasnie. W Wardenis Arsen liczy ze znajdzie stacje gdzie przy kopalniach zlota. Acz nie wiadomo wogole czy tam dojedziemy bo wedlug wyliczen gazu mamy za malo na ta ilosc kilometrow. A do karnistra nie wezmiemy zapasu… Arsen mowi ze jak Bog da to dojedziemy. Jakbym to juz gdzies slyszala :)
Nam pomysl innej trasy bardzo sie podoba- fajnie ze poznamy nowa droge i miejsca gdzie nas jeszcze nie bylo.
Gdzies przy tej drodze stoi post. Szlaban, baraczek z gosciem w mundurze, znak z napisem “stop -kontrol” i cos tam o jakis dokumentach. No to pieknie, beda klopoty… Ale szlaban jest taki polotwarty. Arsen przyspiesza i spokojnie miesci sie pod szlabanem a zolnierz ledwo co odrywa oczy od gazety…
Mijamy pojazd pancerny na pomniku- pamiatke po kilku bohaterskich chlopcach ktorzy do upadlego bronili pobliskiej osady przez przewazajacymi silami najezdzcy. Nie jestem tak do konca pewna kto akurat w tej wsi byl najezdzca acz nie poruszam tego drazliwego tematu.
Pytam Arsena gdzie tu moge isc do kibelka. Mowi ze wybor jest prosty- trzeba isc tam gdzie sa smieci, lezy papier toaletowy, sa slady krowich plackow albo zalatuje kloaka. Jesli tam nawet byly miny to ktos je juz wczesniej znalazl ;) Ide wiec droga i sie rozgladam. Udaje sie wypatrzec takie miejsce. Sa i stosy butelek, i krowie łajno, i jakies zuzyte pampersy, i zapach zwala z nog. To mini wysypisko-wychodek to kwadrat jakies 10 na 10 metrow.Tuz obok sa czyste laki porosle niezdeptana swieza roslinnoscia. Widac wiecej ludzi stosuje arsenowa metode… Ale ze krowy tez????
Droga na przelecz coraz bardziej wchodzi w mgly. Gory wokol rosna, ale po chwili znikaja w chmurach.
Gdzies na czarnej nitce zuzlowej drogi, wsrod mgly jak mleko, przekraczamy granice.
Zjezdzamy w strone Wardenis
W Sotk Arsen szuka gazu. Jest jakas przykopalniana stacja ale dzis zamknieta.
Najblizsza stacja w Wardenis. Arsen ma mine nieciekawa. Wskaznik juz dawno pokazal zero i jedziemy chyba na oparach. Dojezdzamy jakos do Wardenis. Stacja jest ale 3 km za miastem. Auto kaszle, co chwile gasnie. Ostatecznie stajemy na srodku ruchliwej drogi, silnik sie ksztusi i koniec jazdy… Wokol auta trabia.. Powoli zapada zmrok.. Chyba bedzie trzeba go pchac te 3 km do stacji.. Ciekawe czy przypadkiem nie jest pod gore.. Rozwazamy tez chodzenie po domach z prosba o holowanie.. I wtedy zalapuje benzyna! caly dzien nie chciala a teraz siup i jedzie! “Bog dal” :-)
Juz ciemna noca suniemy w strone Dzermuka. Prosimy Arsena zeby nas odwiozl do Gndevanku. Gdzies tam kolo klasztorku chcemy rozlozyc sie na nocleg.
Dopiero teraz opadaja emocje i dopada nas straszliwe zmeczenie. Dopiero teraz zaczynam czuc wczorajsza impreze, wstawanie przez switem, caly dzien prawie bez jedzenia (jakos z wrazenia zapomnielismy o obiedzie i wcinalismy tylko jablka). Nie mam ochoty nic jesc, nawet pic herbaty. Nie chce mi sie rozkladac namiotu, opisywac dnia, wyjmowac spiwora i karimaty. Mam ochote tylko polozyc sie, zamknac oczy i nic nie musiec. Toperz na szczescie wykazuje wiecej sily i zdrowego rozsadku i mnie do podstawowych czynnosci biwakowych przymusza. Jak w jakims transie rozpakowuje plecak, wlaze w spiwor. A w glowie mi huczy taki kalejdoskop wrazen ze po chwili juz nie wiem gdzie jestem, kim jestem , co zdarzylo sie naprawde, a o czym czytalam kiedys w ksiazkach. Slysze wokol siebie jakies dzwieki ale nie wiem czy to sen czy jawa. Przez pewien czas nie moge usnac ale nie moge sie tez obudzic. Mam tylko wrazenie, ze wpadam w jakis ciemny krater, wiruję gdzies w nim wraz z jabłkami i kolorowymi naciekami z mineralow a wokol bulgocze woda.
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz