Wokol Szatin gory sa skaliste, pomaranczowe i pelne wąwozow. Przypomina to zupelnie scenerie znana z filmow kowbojskich.
Zatrzymujemy sie w wiatce pod sklepem, gdzie postanawiamy ugotowac sobie pielmieni.
Sprzedawca przynosi tez domowy czosnek (poczatkowo wybralismy z polki czosnek sklepowy i chcielismy go kupic. Chlopak kazal nam go odlozyc i pobiegl do domu po lepszy). Wogole jakos w tej wiosce co chwile ktos do nas przychodzi i pyta czy moze nam czegos nie trzeba, moze cos nam przyniesc itp. Poznajemy tez Artioma, ktory wlasnie przyjechal do babci. Na stale mieszka w Sewastopolu i pracowal w zyciu dla roznych sluzb np. dla MSW w Kijowie i dla specnazu. Wyglad chlopaka zdaje sie potwierdzac te opowiesci. On tez nas pyta czy nam w czyms nie pomoc. Tlumaczymy ze wszystko mamy, ale widac ze sprawiamy mu tym przykrosc. W koncu mowimy ze mamy problem bo nigdzie nie mozemy kupic sera. Artiom zaraz biegnie do babci przynosi nam wielka pachnaca kostke sera. Miejscowi proponuja nam tez ze moga nas zawiesc do Szatinwank ale decydujemy sie isc piechota. Rozpytujemy w wiosce o droge. Chyba pięć osob w roznych czesciach wsi wskazuje nam ten sam kierunek- do Szatinwanku trzeba isc miedzy tymi dwoma gorami. Tam bedzie sciezka wawozem ktora doprowadzi do klasztoru.
Wąwoz jest ale sciezki nie ma ;) tzn poczatkowo cos majaczy miedzy kamieniami i dnem potoku ale ostatecznie zanika. Idziemy wiec dnem kanionu po sliskich kamulcach.
Pozniej wspinamy sie pod pionowa osypujaca sie skarpe a zwir ucieka nam spod nog.
Co chwile spuszczamy sa soba kamienne minilawiny. Idziemy caly czas na czworakach lapiac sie rekami czego sie da. Dobrze ze pod zadnym zlapanym kamieniem nie bylo zmij bo by na pewno kogos upalila. Wedrowki nie ulatwiaja kolczaste rosliny ktore dra skore do krwi, targaja ubranie i wlosy. Kolce bedziemy wyjmowac z rąk jescze po powrocie do Polski. Ciezkie plecaki ciagna w strone przepasci. Kilka razy staje przed dylematem- zjechac w przepasc albo zlapac sie kolczastej gałezi? Wiemy ze idziemy zle. Gdzies tu obok jest ponoc znakowany szlak i gruntowa droga ktora do cerkiewki dojezdzaja auta terenowe. Niewiele nam daje ta swiadomosc bo zawrocic juz nie mozemy. W gore tym urwiskiem przy sporym zamozaparciu da sie isc, w dól nie... Mamy juz chwile zwatpienia ze nie odnajdziemy Szatinwanku a przynajmniej nie dzisiaj. Co trzeba przyznac to widoki wynagradzaja pokłute łapy i podarte bluzy.
Zostawiamy tez na chwile plecaki ktore wbijaja nas w ziemie i zaburzaja rownowage w czasie przepełzania na krawedzi skal i rozlazimy sie na wszystkie strony. W ten sposob udaje sie znalezc sciezke ktora sporo ulatwia wedrowke oraz daje nadzieje ze dokads nas doprowadzi (np. tam gdzie bedzie woda- bo mamy jej juz malo).
Gdy docieramy do cerkiewki w kotline zszedl juz mrok.Faktycznie dochodzi tu szutrowa droga, z zupelnie innej strony niz sie spodziewalismy. Jest tez zrodelko sikajace z rury gdzie sie kąpiemy i pierzemy.
Sama cerkiewka pochodzi ponoc z IV wieku. Otoczona jest porzadnym murem jak twierdza. Z zewnatrz robi wrazenie troche zruinowanej, ma lekko zapadniety dach ale w srodku jest swietnie zachowana. Cerkiewka to jedyny budynek w dolinie, chyba ze liczyc biesiadna wiate przy zrodelku.
Pozniej przyjezdza niwą Artiom nazwany przez nas "Specnazem" wraz z dwoma kolegami. "Specnaz" biega wokol cerkwi i z zapalem wszystko fotografuje zanim zapadna zupelne ciemnosci a jego koledzy w tym czasie chyba troche sie nudza. Pyta nas tez jak tu dotarlismy- byli zdziwieni ze nigdzie nie mineli nas po drodze. Mowie ze weszlismy wawozem. "Wąwozem? To mysmy w armii zawsze tak chodzili!!". Pytamy tez czy znaja droge gorami do Spitakavor. Ponoc nie ma stad drogi takiej ktora mogloby przejechac auto wiec zaden z miejscowych sie nie zapuszcza w bezdroza bo i po co. Do Spitakavor oczywiscie jezdzili ale naokolo, przez Jegegnadzor i Vernaszen.
Stawiamy namioty w obrebie murow klasztornych. Rozkladam pranie na kamieniach. Wczesniej dokladnie ogladam kazdy kamien czy nie wyglada przypadkiem na nagrobek czy inny chaczkar ale chyba sa to zwykle kamienie (albo napisy starł juz czas ;) )
Idziemy jesc. Przy cerkiewce jest boczny jakby kruzganek. Widac ze to miejsce biesiadne. Ludzie zbudowali tam sobie kamienny stoł i ławy. Sa garnki, patelnie, resztki ogniska i obgryzionych warzyw.
Jak przychodzimy czesc naczyn jest jeszcze ciepla- widac biwakujacy niedawno opuscili to miejsce. W minionej biesiadzie zdecydowanie udzial bral tez baran
Caly czas kolo nas kreci sie lisek. Wogole sie nie boi, widac ze jest przyzwyczajony do dokarmiania lub pozerania resztek po imprezach.
Gdy wracamy do namiotu Piotrek mnie pyta: "Buba czemu rozrzucilas skarpetki na sciezce?". Okazuje sie ze lisek (chyba?) rozwloczyl cale moje pranie a na domiar zlego zjadl mi gacie! Cale obslinione i podarte! No i zostalam z dwoma parami gaci.. W dodatku te byly moje ulubione :(
Lisow jest tu chyba wiecej. Piotrek idzie do kibelka za mury i zastaje go tam 4 pary swiecacych oczu. Szybko wraca spowrotem. Zastanawiamy sie czy jesli teren jest taki bogaty w zwierzyne to moze sa tez inne gatunki? Moze niedzwiedzie albo szakale? "Specnaz" mowil nam ze tu nie ma niedzwiedzi. 50 km stad sa miski, i owszem, calkiem sporo. Ale tu nie ma.. "Specnaz" to wie, my to wiemy- ale czy niedzwiedzie tez to wiedza??? Toperz mowi ze najbezpieczniej przez niedzwiedziem to bylo spac w cerkiewce w srodku acz tam bym chyba nie usnela z innych powodow. Nie potrafie wytlumaczyc dlaczego. Na Armaghanie poszlam noca do cerkiewki, zapalilam swiece. Bylo cudnie gdy wiatr duł na zewnatrz a w srodku popiskiwaly nietoperze wsrod chrzestu swiec. Tu jak przychodzimy tez mam taki plan nocnego odwiedzenia swiatyni. Ale ta cerkiewka jest jakas inna.. Wieksza? Starsza? Bardziej opuszczona? gdy tylko podchodze do drzwi nocą to jakas niewidzialna sila nie pozwala mi zrobic kroku dalej. Czuje jakby ktos/cos tam bylo, co bynajmniej nie chce moich odwiedzin i moze nie byc zachwycone gdy zmaci sie jego spokoj..
Rano budzi nas slonce, w namiocie mamy saune! Po otwarciu wejscia uderza nasz zapach wszelakich ziol, w wiekszosci dla nas nieznanych
Przed sniadaniem wchodzimy na jedna z gorek nad klasztorkiem, skad roztacza sie niesamowity widok na cala doline.
Widac tez kolejne pasma i doliny w ktorych rozlozyly sie malutkie wiosk zagubione gdzies w gorach. Wioske mozna poznac nie tylko po domach ale tez po plamie zielonosci. Bo gory sa zazwyczaj płowo-brunatne.
Skaly nad wioseczka tworza jakby bramy, baszty i zdaleka wygladaja jak ruiny zapomnianego zamczyska.
Nad Szatinvankiem znajdujemy tez wagonik. Taki jakby z kolejki kopalnianej! Wynika wiec ze gdzies tu musi byc jakas sztolnia? Nic takiego nie znajdujemy acz raczej wagonika nikt nie przywiozl autem dla jaj..
Wypatrujemy tez drogi ktora moglaby isc do Spitakavor.
Droga tam jakas idzie zboczem ale zeby do niej dotrzec trzeba obejsc doline z lewej lub prawej strony. Wybieramy strone lewa co chyba nie do konca jest madrym posunieciem bo z prawej byloby chyba mniejsze przewyzszenie.
Chlopaki poczatkowo nie chca isc dalej gorami, obawiajac sie ze znowu skonczy sie na jakims uwisku jak wczoraj. Ale ostatecznie daja sie namowic. Dotarcie do Spitakavor naokolo zajeloby nam chyba ze 3 dni. A tak liczymy ze dotrzemy tam dzisiaj.
Podejscie obfituje we wyrosniete suchorosla, ktore by sie swietnie nadawaly na suche bukiety a ich zapach przywodzi na mysl wszelakie syropy i ziolowe mieszanki
Tempetarura przekracza chyba 35 stopni, wokol prazace slonce i pylistosc wyschnietych na wior roslin. To wybitnie okolicznosci powodujace ze wreszcie zaczynam nadazac za wspoltowarzyszami gorskich wypraw! :)
Tylko dwa razy na trasie zdarza sie drzewo dajace troche cienia.
W koncu trafiamy na sciezke i zaczynamy obchodzic dookola wielka gore. Odslaniaja sie widoki na kolejne strony.
Spotykamy tez swierszcza giganta. Ma wielkosc calej dłoni i zachowuje sie troche dziwnie, jakby byl chory. Nie ucieka, nie skacze, idzie jak robot. Robi wrazenie jakby poruszanie sprawialo mu duzy klopot. Jakby urosl za duzy i mial za ciasny pancerzyk ;)
Gory troche przypominaja tu Świdowiec ktorego poloniny rozlaly sie na przestrzeni setek kilometrow.
A tu cos jest napisane.. Ktos moze wie co?
Droga zaczyna schodzic w doline. Wyglada na to ze idziemy dobrze do klasztorku! Po drodze byly nawet jakies znaki jakby szlaku, tablice z mapkami ale bardzo zniszczone (nie, nie przylozylam do tego reki ale nie ukrywam ze mnie ow fakt bardzo cieszyl ;)
Mijamy osade pasterzy.
Na droge wychodzi chlopak i wszelkiem sposoby stara sie nas powstrzymac zebysmy nie szli dalej i moment poczekali na drodze. Chwile pozniej przychodza babki i przynosza nam jabłka i brzoskwinie.
Spitakavor polozony jest na gorce.
Rozbijamy namioty na waskiej polce-chodniku przed nim, miedzy kamiennymi murkami. Jakis metr za wejsciem jest urwisko- trzeba o tym pamietac
Nie jestesmy tu sami- trwa wlasnie impreza w ktorej uczestniczy pieciu miejscowych. Pieka szaszlyki, pachnie dymem, miesem a nam jezyki wisza do pasa a mysl o chinskiej zupce jest mocno nieznosna.
Ekipa przychodzi sie z nami przywitac. Potem ida kolektywnie do cerkwi, zapalaja swieczki, bija w dzwon. Wszyscy obowiazkowo wychodza ze swiatyni tyłem, dopiero w drzwiach sie mozna sie obrocic.
A potem zapraszaja nas do stolu, ktory ugina sie od roznych przysmakow. Kazdy dostaje kawalek barana, a pomidorow i papryczek sa cale miednice. Ekipa niestety gada prawie wylacznie po ormiansku wiec nam pozostaje usmiechac sie, machac rekami i wznosic wspolne toasty. Chlopaki dwukrotnie dzwonia po swoich kolegow ktorzy przyjezdzaja odnowic zapasy i zasilic szeregi imprezowiczow. Maksymalnie jest ich 15
Jeden z miejscowych przed wypaleniem papierosa dokladnie go oblizuje ze wszystkich stron. Ponoc mokry tyton jest mocniejszy i wydajniejszy.
Jest tez troche wspolnych spiewow. Tzn oni spiewaja swoje a potem my swoje. Ze smutkiem stwierdzamy ze albo polski repertuar piosenek biesiadnych jest bardzo skromny, albo my nie jestesmy z nim zapoznani albo Ormianie postawili zbyt wygorowane zadania co do piosenek jakie chcieli by uslyszec. Chca zeby piosenka miala wesola, skoczna melodie i byla typowo polska. Kilka utworow spiewamy ale zaraz sie okazuje ze te polskie piosenki to albo o Ukrainie, albo o Cyganach, albo o hiszpanskich dziewczynach... Co ciekawe zadni napotkani Ormianie nie chca spiewac piosenek rosyjskich, mimo powszechnie deklarowanej wielkiej sympatii do tego narodu. W odroznieniu od Gruzinow, ktorych sympatie sa wrecz przeciwne a sami proponowali do spiewania rozne "Katiusze" czy "Kalinki" jako utwory ktore mozemy zawyć wspolnie.
Ciekawe bardzo jest odpalanie "grilla". Ładuja do niego ogromny konar, nawet nie rąbiac go na kawalki. Nie ma szans zeby im sie to rozpalilo!
Nie doceniam jednak zmyslu technicznego miejscowych. Zaraz za konarem przybywa z auta palnik polaczony rura z duza butla gazowa! takiego ogniska jeszcze nie widzialam! Konar opalany gazem z palnika.
Co jest ciekawe na tej imprezie- kierowcy wogole nie pija. Nie pije tez przybyly z ekipa nastolatek. Jego zadaniem jest pilnowanie aby nie zabraklo napoju w kieliszkach innych uczestnikow. Rozumieja tez ze "diewuszka" nie chce pic calym kubkiem.. No wlasnie.. Znow impreza z samymi facetami.
Dosyc wczesnie ekipa jedzie do domow- chyba jakos o 23
Rano pod wiate imprezowa wkraczaja krowy. Chyba maja tu juz wyprobowane miejsce swietnej wyzerki. Zawsze sie ostanie troche rozdeptanych papryczek i pomidorow a i ziola z lekkim aromatem piwa pewnie lepiej smakuja!
W najblizszej okolicy jest tez kibelek. Widok z niego moze jest troche gorszy niz z tego na Armaghanie ale i tak nie ma co narzekac
Kolo poludnia przychodzi pod cerkiew grupa mlodziezy- znow sami chlopcy. Dziewczyny to tu chyba trzymaja pozamykane w komorce. Chlopaki rozpalaja grilla, wylaza na dach cerkwi, bija w dzwon, mocuja sie, przepychaja, glupkowato smieja- ogolnie robia strasznie duzo halasu. Kilku podchodzi do nas sie przywitac i czestuje samogonem. Inni stoja z boku i patrza wilkiem.
Po sniadaniu schodzimy serpentynami w strone najblizszej wioski Wernaszen. Robimy czeste przystanki na odpoczynek w cieniu i nacieszenie sie widokami oraz pylistoscia okolicy.
Szczegolnie podoba mi sie jadna gora- taka rogata!!!!!
Robi sie troche pozno i wiec postanawiamy postawic namioty przed wioska, nad malutnim zbiornikiem na potoku. Dolina pelna jest niesamowitych skał, zupelnie jak jakies wieże, baszty i labirynty.
Pytamy pasterza czy nie bedziemy mu przeszkadzac na pastwisku. Oczywiscie gosc nie ma nic przeciwko namiotom.
Młody zostaje z plecakami a my idziemy do sklepu, gdzie kupujemy dwie wielkie puszki tzw "wesola krowka", pyszny przecier pomidorowy i dwa wina ktore nie nadaja sie do wypicia, bo aromat starej beczki dominuje wszystko inne.
Pod sklepem gadamy jeszcze z babuszka, ktorej uroda wskazuje ze pochodzi raczej z jakis polnocnych krain. Babcia opowiada ze za mlodu tez jezdzila na imprezy do Spitakavor i klasztorek byl wtedy jeszcze w ruinie
W wiosce widac dokladnie co jest podstawowym srodkiem opalowym.
Zwiedzamy tez minimuzeum zalozone w wioskowym niewielkim kosciolku.
Sa tu rozne stare ksiegi za szybkami i sporo zdjec miejscowej architerktury. Oprowadza nas mila babka i mam wrazenie ze bardzo sie cieszy ze ich wioske odwiedzaja turysci. Opowiada nam z duma o jakims Francuzie ktory w tym roku juz trzeci raz wrocic do Armenii i wciaz ma wiele planow na kolejne powroty do tego kraju
Wracamy nad rzeke. Młody siedzi na brzegu w wianuszku lokalnej dzieciarni. Dzieciaki kąpia sie w jeziorku. Chwile pozniej dociera gruzawikiem grupa wyrostkow ktorzy byli rano pod klasztorkiem. Jakos teraz podobaja nam sie jeszcze mniej. Toperz porownuje ich zachowanie do stada pawianow w ZOO. Te same sposoby demonstrowania dominacji w stadzie, walki o swoje miejsce, pokazywania sily czy przynaleznosci. No moze pawiany sie tak glupkowato nie smieja. W koncu sobie ida w cholere wiec toperz sie kapie.
Nad doline splywa mrok i swiatlo ksiezyca a cykady zaczynaja drzec ryja.
Juz prawie zawijamy sie w spiwory, a ja chowam notesik z relacja i przechodzi mi przez mysl ze dzis jakos tak malo bylo do opisania... ;)
Nagle przed namiotami slyszymy krzyki dwoch kolesi. Udajemy ze nie slyszymy ale nie daja za wygrana. Wylazimy z namiotow. Jest ich dwoch, kilkunastoletnie pajace. Jednego z nich kojarze z kapieli w jeziorku. Twierdza ze sa wlascicielami terenu tzn ojciec jednego z nich. I ze tu nie wolno spac bo to ich teren i mamy im dac pieniadze. Mowimy ze absolutnie im nic nie damy a teren jest pasterza z ktorym rozmawialismy. Jakos to do nich nie dociera, wogole bardzo slabo sie nawzajem rozumiemy. Probujemy ich przeczekac, ignorowac, wysmiac, moze sie znudza i sobie pojda? Nie odpuszczaja jednak, twardo siedza na miejscu. Udaja ze dzwonia do kumpli albo do ojca ktory rzekomo zaraz przyjdzie i nas pobije. Zabawne jest ze gowniarz zna po rosyjsku pięć slow na krzyz ale do telefonu krzyczy "atiec, prijti" i łyp na nas czy my to slyszymy. Łaza tez wokol, rzucaja na wszystkie strony kamieniami albo probuja podpalac trawe. W koncu wpadamy na dobry pomysl- robie im zdjecia. Pierwsze zdjecie ignoruja, chyba sie nie połapali ze błysnelo im prosto w ryje.
Przy kolejnych zdjeciach probuja sie zasłaniac, odwracac wiec zbytnio mi nie wychodza jako ze lampa ma spore opoznienie. Ale oni tego nie wiedza. Wystraszyli sie troche i uciekaja. Z daleka odgrazaja sie ze wroci ich wiecej i ich popamietamy.
Znow zapada cisza. Cykady z ulga ze ludzie zamkneli w koncu gęby znow czuja sie w pełni panami doliny. Jest kolo 23..
Zastanawiamy sie co robic. Wroci jeden gowniarz z drugim sie mscic. Jeszcze rzuci w nas kamieniem albo podpali namiot. Raczej spokojnie tu juz nie pospimy. Nawet jak gownarzeria nie wroci to my bedziemy nasluchiwac szmerow zamiast spac.. Moze jestesmy jacys przewrazliwieni ale kto wie co takim wyrostkom do durnego łba strzeli? Warty wystawic? Juz lepiej ale tez sie nie wyspimy... Poza tym zbiera sie w nas straszna zlosc ze te pieprzone debile pokrzyzowaly nam nocleg w takim fajnym miejscu! A z drugiej strony spuscic takim wpierdziel to potem cala wies bedzie przeciwko nam bo "turysci pobili dzieci"
Decydujemy sie pozbierac namioty i isc do wsi. Moze gdzies jeszcze nie spia. Opowiemy nasza przygode. Moze bedzie mozna postawic namiot w ogrodzie albo przespac sie w stodole. Wies jest juz prawie calkiem wygaszona i ciemna. Probujemy uderzyc do babki z muzeum- ona nas juz zna i dogadac sie z nia mozna. Nawet swieci sie u niej w oknie jakies nikle swiatelko. Pukamy do bram a metaliczne dudnienie rozchodzi sie po okolicy. Tu kazdy dom jest jak twierdza. Mury, trzymetrowe zelazne bramy, potem wielki ogrod i majaczacy przez drzewa dom. Nikt nie wychodzi, a swiatlo w oknie gasnie. Babka pewnie sie boi co za zjawy wlocza sie noca po wsi. Idziemy do kolejnego domu gdzie widac swiatlo na ganku. Jakas babka podchodzi do plotu, a raczej wychodzi na cos nad brama co wyglada troche jak baszta lub wiezyczka straznicza. Niestety kobita gada tylko po ormiansku, w ząb nie kuma co do niej mowimy. I chyba troche sie nas boi.. Nic nie zdzialamy.. Łazimy jeszcze chwile ciemnymi ulicami wioski. Wracamy sie kawalek. Na tarasie jednego z domow siedza trzy babki z dziecmi i biesiaduja nad jakimis trunkami. Uff.. Mozna sie dogadac. Opowiadamy nasza nadrzeczna przygode. Oczywiscie tamci kłamali. Nad rzeka spokojnie mozna spac, nie ma problemu ze ktos pilnuje tego terenu. Pyta jak wygladali nasi młodociani nocni zbójcy. Pokazuje zdjecie. Przychodza pozostale dwie babki, zerkaja przez ramie w aparat. Małolaty bez problemu zostaja rozpoznane. Mieszkaja w tej wiosce. Pytam czy babki by mnie jakos nie skontaktowaly z opiekunka muzeum. Dzwonia do niej a potem razem tam idziemy . Pod muzeum stoi juz nasza znajoma wraz z mezem. Oni tez chca zobaczyc zdjecie. Swiatel w okolicznych domach juz calkiem sporo. Babka z wiezy strazniczej oczywiscie na podniebnym posterunku. Facet mowi ze młodym to nie ujdzie na sucho. Ormianie to goscinny narod, do ich muzeum przyjezdza sporo turystow i nie pozwola aby dwoch gowniarzy robilo taki smrod i zamieszanie. Namioty mozemy postawic w sadzie kolo muzeum. Miejscowi przynosza nam wode i zycza milych snow. Obiecuja ze tu nas nikt nie bedzie niepokoil.
Tłumek sie rozchodzi. Gasna swiatla w domach. W cieniu starej cerkwi staja dwa namioty. I znow cykady ogłaszaja swoje panowanie nad lokalnym nocnym swiatem.. Mozna spac spokojnie..
I tu dwie refleksje:
- Chyba nigdy nie odwaze sie pojechac do kraju w ktorym nie potrafie sie porozumiec. Gdyby ta historia przydarzyla sie w Rumunii, Albanii albo Ameryce Poludniowej to z gory jestesmy na przegranej pozycji...
- Zauwazylam dziwna zaleznosc, wspolna dla roznych krajow i regionow. Dorosli, powiedzmy lat 30+ sa w wiekszosci goscinni, mili, pomocni albo po prostu obojetni.. Gownarzeria czesto jest wredna, wyrachowana, agresywna, nastawiona na zysk. I bezdennie durna. Co bedzie za 10-20 lat? Gdy dzisiejsze nastolatki stana sie doroslymi ludzmi rzadzacymi tym swiatem? Wyrosna z tego? Zmienia sie? Czy strach bedzie wyjsc na ulice??
Dosyc wczesnie budzi nas muczenie krow ktore paraduja ulicami wioski we wszystkie strony.
Milo zegnamy sie z opiekunami muzeum.
Dzis docieramy do miasteczka Jegegnadzor. Spotykamy w nim przynajmniej 6 osob z przedwczorajszej imprezy w Spitakavor. Dziwne to miasto.. Same bloki, salony pieknosci i sklepy z ubraniami. Zadnej knajpy. Tzn jest jakas wielka "knajpa dziecinna" gdzie sa parasole w ogrodku i dmuchana zjezdzalnia ale nie ma ani piwa ani za bardzo nic do zjezdzenia. Kelnerka mowi wprawdzie cos o jakis skrzydelkach z kurczaka ale jej kilkukrotne dopytywanie "ilu was jest" tak jakby wskazywalo ze tych skrzydelek jest mocno ograniczona ilosc (np. dwa.. ;) . Rozsiadamy sie wiec w zdziczalym parku i na raty robimy spozywcze zakupy.
Aha! jest tu jeszcze diabeslki młyn
a na srodku drogi lezy racica
Ostatecznie udaje sie znalezc knajpe przy glownej drodze, na peryferiach miasteczka. Ładujemy tu wszelakie baterie oraz jest okazja na minipranie w knajpianej łazience.
I ruszamy stopem w strone Goris..
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz