wtorek, 12 listopada 2024

Bułgaria cz.12 (2024) - okolice Iwajłowgradu i droga do Kyrdżali

Zjeżdżamy w dół z zapomnianych, górskich wiosek przy greckiej granicy. Ale opuszczonych miejsc wciąż nie będzie nam brakować. W końcu to Bułgaria! :) Nie bez przyczyny tak tu ciągle jeździmy! :)

Nie wiem czy już wspominałam o jednej z wielkich zalet szaraka na tutejsze warunki - wszystkie okna otwierają mu się do samego dołu. W skodusi np. tylne otwierały się tylko do połowy, więc kabak nie mógłby sobie pozwolić na zimny łokieć ;) W busiu otwierają się tylko przednie okna - środkowe i tylne są zaspawane na głucho. No i tu, przy tych 45 stopniach, można odkręcić na max wszystkie okna i nie obawiać się o zawianie zatok i uszu! A wnętrze auta wypełnia świeżość i zapach siana, tymianku, dymu czy co tam akurat okolica ma w ofercie. Piękna sprawa taki ciepły klimat!

W okolicy wsi Mandrica rzuca się nam w oczy jakaś zarośnięta ruina - zdecydowanie coś przemysłowego. A miał być postój tylko na kibelek ;)




W środku walają się całe stosy skrzynek z butelkami. Jakby to oddać do skupu to pewnie wyjazd by się zwrócił ;) Acz skądinąd gdyby istniały tu takie skupy to lokalsi by to już dawno obczaili ;)



Przystanki autobusowe pośrodku niczego. Ciekawe czy coś tu jeszcze czasem jeździ czy to pamiątka z innej epoki.



Mijamy opuszczone przysiółki...



... oraz takowe bardziej zamieszkane.


Przy drodze stoją różne perełki dawnej motoryzacji, w rozmaitym stanie rozmontowania i możliwości jezdnych.



Przejeżdżamy przez Iwajłowgrad...


... gdzie mijamy też kilka budynków, które sprawiają wrażenie porzuconych i nieużytkowanych od wielu lat.



Do jednego nawet próbuję zajrzeć, bo jakoś tak zechęca otwartymi na oścież drzwiami.


I tak wlazłam do biura. Do czynnego biura, gdzie dwie babeczki coś pisały na komputerach, a trzecia robiła kawę... Bardzo się zdumiały moim najściem, a ja nie wymyśliłam nic mądrzejszego jak to co zawsze - że szukam sklepu ;) One wskazały mi jakiś kierunek, a ja postanowiłam się szybko ewakuować, zwłaszcza, że po korytarzach owego przybytku biegało z ujadaniem 5 sporych kundli, a jakoś nie miałam ochoty uczestniczyć w owej psiej zabawie w berka.

Najbardziej opuszczona okazuje się malowniczo wkomponowana w chaszczory ciężarówka. Chyba Praga jak mnie wzrok nie myli.


Zaparkowała kiedyś na poboczu i... tak już zostało ;)


Ze środka jeszcze nie wszystko wypruli.



Nie wspominałam chyba jeszcze w tegorocznej relacji, że typowym, codziennym zajęciem w czasie bułgarskich wakacji - jest skubanie skarpetek z kolczastych kawałków ziół wszelakich, które uwielbiają się wozić na bubach. Nie wiem jak to jest, że ani toperza ani kabaka one tak nie atakują - tylko mnie! Skubię więc rano, wieczorem i w nocy wracając z kibelka. I setki razy w międzyczasie jak znajdę wolną chwilę. Albo jak już mnie tak kłuje, że wytrzymac nie mogę.


Z Iwajłowgradu kierujemy się na zachód. Trasa wiedzie m.in przez Krumowgrad, Momcziłgrad do Kyrdżali (idzie język połamać na tych nazwach). Po drodze towarzyszą nam fajne, górskie widoki.









Sympatyczni współużytkownicy dróg.



Gdzieś mniej więcej w okolicy Krumowgradu wjeżdżamy w rejon masowego występowania meczetów. Wcześniej nigdy w Bułgarii nam one nie wpadły w oczy, a już napewno nie w takich ilościach.




Kyrdżali okazuje się całkiem dużym miastem - nieporównywalnie większym od tych innych maciupkich miasteczek, które dziś mijaliśmy. Trochę nas to zaskakuje, bo z naszej mapy (widać dupianej) wszystkie wydawały się być wielkościowo podobne. Jeszcze bardziej jednak zaskakuje nas fakt, że ni cholery nie możemy się z tego miasta wydostać! Musimy wbić w małą, krętą i wiele razy rozgałęziającą się drogę, która zaprowadzi nas do zaplanowanych górskich wiosek. Jednak oznaczeń na skręty nie ma, a jeden, który udaje się napotkać - ma chyba 100 lat i wskazuje na krzaki. Jeździmy jak durni tam i z powrotem i tak totalnie gubimy się w tym mieście, że desperacja skłania nas do użycia nawigacji z toperzowego telefonu. Acz ona również dostosowuje się do sytuacji i prowadzi nas w ślepą drogę, kończącą się na czyimś podwórku. Jak widać Kyrdżali wygrało zarówno z tradycyjnymi jak i nowoczesnymi formami planowania trasy. Kyrdżali kontra my 2:0 ;)

Ale przynajmniej dokładnie obejrzeliśmy jakieś cygańskie dzielnice, o uliczkach czasem tak wąskich, że cieszymy się nieraz, że nie jedziemy busiem, bo on mógłby się w nich nie zmieścić. Zwłaszcza jak kable wiszą na 150 cm nad jezdnią ;)








Ufff! Udało się w końcu dostać na właściwą drogę - dzięki wskazówce miejscowego. Ostatni rzut oka na pozostające w dole Kyrdżali...



... i wjeżdżamy w upragnione góry! A tam nas czeka chyba najciekawszy fragment naszej tegorocznej, bułgarskiej wycieczki! :)


cdn

niedziela, 10 listopada 2024

Bułgaria cz.11 (2024) - Gorno Lukovo

Wąska droga z zarośnietego asfaltu pnie się do góry. Jeden zakręt, drugi. Potem kolejne. Momentami nad głowami prawie zamyka się tunel z chaszczy wszelakich, a zaraz potem otwierają stepowe łąki i szerokie widoki.




Jedzie się bardzo przyjemnie, mimo solidnej górki szarak nie grymasi i całkiem dzielnie przesuwa się w obranym kierunku. Szczęśliwie też nic nie spotykamy jadącego z przeciwka, bo mijanki np. z ciężarówką to nie bardzo tu widzę.

Tak dojeżdżamy do głównego celu na dzisiaj - wsi Gorno Lukovo, niewielkiej osady położonej prawie przy samej greckiej granicy. Kilkadziesiąt lat temu liczyła około 250 mieszkańców. Potem z roku na rok ta ilość malała, zapewne z racji na trudny dojazd i położenie na totalnym zadupiu. Obecnie ponoć mieszka tu 2 do 7 osób, w zależności od pory roku.

Już pierwszy rzut oka na główną drogę prowadzącą przez wieś daje nam pewne wyobrażenie całości. Ja cię kręcę! Ale miejsce!!! Wiemy, że spędzimy tu dużo czasu. Bardzo dużo! :)






Domy są stare, w większości kamienne, przeważnie piętrowe i utopione w zieloności. Oprócz kamienia budulcem była tu również glina. A może to nawóz?




Nowej zabudowy chyba nie ma wcale (albo dobrze się przed nami ukryła). Jest pusto, cicho i nostalgicznie. Miłośnicy miejsc opuszczonych zapewne nie będą zawiedzeni wycieczką w te okolice. Jednak oficjalnie wioska nie figuruje na listach bułgarskich wsi opuszczonych - w końcu jakiś mieszkańców ma.

Wszystko wokół zarastają chaszcze, bluszcze i rozłożyste drzewa. Zagadka dla spostrzegawczych - znajdź dom :P




Teren wypełnia śpiew ptaków, brzęk różnistych owadów, a przede wszystkim granie tysięcy cykad. I upał. Takie prawdziwe, namacalne, palące gorąco, a nie byle popierdółki, jakie się przyjęło w Polsce nazywać upałem. Tu przypieka ze wszystkich stron. Od dołu też - jakby w asfalcie było drugie słońce. A jednocześnie nie ma duchoty - wieje wiatr i otacza nas świeżość gór! Cudowne połączenie! :)

Można tu również użyć na owocach i ziołach!




Budynkiem, który pierwszy rzuca się nam w oczy jest kościół. Kamienny - a jakże! I otoczony równie kamiennym murem.





Wejść do środka niestety się nie udaje. Jedynie wchodzimy na takie podcienia, jakby zadaszoną werandę, a dalej wisi kłódka...


Szkoda, bo w środku ponoć co nieco się zachowało i fajnie by się tam trochę rozejrzeć. Zdjęcie z googlemaps


Obok stoi dzwonnica - jak wieża obronna!


Do dzwonnicy udaje się zajrzeć. Od spodu. Dzwon jak widać wisi.


Widok na wieś z łukowatych podcieni kościoła.


Niektóre budynki są już w stanie niezadaszonej ruiny. Stoją pojedyncze ściany, a we wnętrzach króluje busz. Włażenie do środka nie ma więc sensu - a napewno nie o tej porze roku.




Na jednej z ruin wisi tablica pamiątkowa.


Też już nadgryziona zębem czasu i mało czytelna. Ale jest coś o bohaterach, ojczyźnie i daty z okresu I wojny światowej.


Najciekawsze z naszego punktu widzenia są domy opuszczone, ale w miarę jeszcze zachowane i otwarte.


Pierwszy, do którego zaglądamy, ma resztki drewnianych balkonów i ściany częściowo wyplatane z wikliny.


Na wejściu wita nas właścicielka. Pani Stojka. Wprawdzie nie żyje od 2000 roku, ale możemy jej popatrzeć w oczy. Zawsze dobrze wiedzieć u kogo jest się w gościach. Nie wiem czy tylko ja tak mam, ale te wspominki na drzwiach opuszczonych miejsc robią piorunujące wrażenie. Zwiedzasz dalej, ale już jakby nie w samotności. Jakby ktoś lub coś towarzyszyło i śledziło każdy ruch... Może to sugestia i człowiek sam się wkręca? A może nie..


Dziwne szafki tu mieli - wnęka w glinianej ścianie i tam półeczki. Z zewnątrz drzwiczki będące na równi ze ścianą. Jakby nie mebel tylko fragment konstrukcji domu.


Co pozostało po dawnych mieszkańcach? Resztki dwóch telewizorów, leki uspokajające...



Przez nie do końca już kompletne ściany widzimy, że na piętrze stoi krzesło, czajnik i przeziera fragment jakiejś dziwnej, drewnianej konstrukcji. Wygląda jak ambona dla księdza w starym kościółku. Musimy się tam jakoś dostać!


I chyba się nawet uda, bo z drugiej strony domu namierzamy jeszcze całkiem solidne schody!



Ciekawy dźwięk towarzyszy wchodzeniu po tych schodach. Jesteśmy przyzwyczajeni, że stare, drewniane schody skrzypią, a te nie... te szeleszczą. Jakby miąć foliowy worek!


Niektóre wewnętrzne ściany domu są wyplatane z patyków. Pierwszy raz widzę takie rozwiązania! Coś niesamowitego! Jak zupełnie inna architektura niż na naszych wsiach - nawet tych ze skansenów.



Ta dziwna, drewniana konstrukcja, którą widzieliśmy z dołu, okazuje się okalać ścienną wnękę. Nie mamy pojecia do czego służyła. Tak jakby tam był kominek? Albo stał piec? Acz łączenie ogrzewania z drewnianą obudową jakoś zwykle nie szło w parze...


W sąsiednim pomieszczeniu widać solidne drewniane łóżko.


Ale tam już nie idziemy, bo podłoga wydaje się nieco nadgryziona patyną. A nie chcemy powtórzyć sukcesu z łożem sir Cedryka z Muminków (kulminacja wydarzenia zaczyna się w 10:44 jakby kogoś interesowało) ;)


Tego klimatycznego fragmentu chyba jednak nie chcemy mieć w naszej Muminkowej relacji ;)

Schodzimy na dół i tam zwiedzamy. Drzwi dobrane kolorystycznie do ścian. I okno pełne zieleni!


Tajemne przejście i za nim kolejny dom. I ktoś tam skitrał drut kolczasty.


Ogród z gatunku cienistych. W co grubszych drzewach ukryte są chyba jakieś barcie. Rozłozyste korony rozbrzmiewają brzękotem pszczół i widać jak kolejne sznureczki owadziąt wpełzają gdzieś wgłąb pnia. I stamtąd też jakoś bulgocze.


Tu też mieli balkoniki...



... i częściowo wyplatane ściany.


A w tym koszu to by pasował gąsior z winem!


Poza tym wnętrza juz pustawe, a strop faliście niezachęcający do odwiedzin na wyższych piętrach.


A co słychać pod numerem 17? Drzwi zamknięte, więc trzeba się wtarabanić przez okno.


Na wrotach wciąż solidne sztaby. Dom się zawali, a one przetrwają.


Glina płatami odpada ze ścian i sufitów.


Tu dla odmiany wygląda jakby po ścianie spływało gliniaste błoto? Albo ktoś nim rzucał? Łukowata jama w ścianie chyba była czymś w stylu kominka? A po lewej znów szafeczka w ściennej wnęce.


Schody na piętro wszędzie tu występują podobne - takie drabinowate.


Mieszkańcy mieli z balkonu ładne widoki!


I znów bujne zarośla. I znów kamienna ściana łączona z wyplatanymi fragmentami.


Okienka


Strop już runął, a papier przypominający o właścicielu wgryzł się w drzwi i prawie zespolił z drewnem.


16 lat temu wymeldował się ostatni mieszkaniec tego domu.


Został tylko kubeczek...


I znów jakby kominek?


Na pięterko już raczej nie pójdziemy.


Im dalej w chaszcz tym więcej domów. Sporo z zewnątrz wydaje się jeszcze być w niezłym stanie...



... ale w środku to już tylko chrust na ognisko można zbierać.



Niektóre napotykane budynki są wyraźnie w lepszym stanie - prawdopodobnie okresowo użytkowane. Pewnie odziedziczone po przodkach i przeznaczone na sezonowe dacze. One zazwyczaj są szczelnie pozamykane, mają podprawione dachy coby nie ciekło itp.



Przeważnie są na nich też jakieś w miarę nowe skrzynki elektryczne, liczniki, kable itp



Czasem nawet mignie jakiś talerz antenowy!


Gdzieniegdzie między ruinami pojawiają się widoczki. Kolejne pasma zielonych, pustych gór... To chyba Rodopy, bo wioska leży na ich skraju.



Polowanie na owady zakończone częściowymi sukcesami. Najbardziej tęczowa mucha niestety zwiała... Dziwny, pręgowany robal też.





Dwa napotkane domy sprawiają wrażenie zamieszkanych. Przy jednym widzieliśmy babcię z kozami. Za dość ciekawym płotem.


Nawet mini boisko do koszykówki tu mają! ;)


Drugi to jakby na dziko zasiedlona ruina, gdzie po terenie kręcą się faceci o śniadych twarzach. Pod zadaszeniem schowane jest auto (nie wiem czy na chodzie), wisi pranie, a po widocznej drabinie chwilę później wszedł koleś...


Z drugiej strony do ich gospodarstwa przylega takowy budynek:


Wcześniej, jeszcze nie wiedząc, że za tym domem jest używane podwórko, zaglądaliśmy przez okienka. I uderzył nas taki nie do końca opuszczony wygląd...



Gdzieś w oddali ujada pies, co sugeruje, że to jeszcze nie koniec życia w tej wiosce. Po wsi chodzi też babeczka w średnim wieku, z koszem w rękach i chyba nawołuje jakąś chudobę, która nawiała. Dźwięki wydaje podobne jak szczekająca sarna. Pytała nas o coś, ale nic nie zrozumieliśmy. I mamy dziwne poczucie, że to nie było po bułgarsku.

Przy drodze stoi wózeczek. Niezarośniety, więc tak jakby ktoś go czasem używał.


Znaleźliśmy też w trawach wyschłe poidło. Brak wody może tu być sporym problemem. Nie widzieliśmy nigdzie studni ani potoczka...


Dobrych kilka godzin nam tu zeszło na łażeniu po chaszczach i chałupach. Trzeba się więc nieco posilić i - ruszamy w dalszą drogę. Zwrócę uwage na ciekawe, nietypowe zjawisko - buba też siadła w cieniu! Z własnego wyboru! ;)



cdn