środa, 27 marca 2024

Bieszczadzka majówka cz.2 (2007) Łupków, Smolnik, Wola Michowa, Maniów, Szczerbanówka

Dużo czasu nam zeszło na przejazdy tego dnia, więc do Łupkowa docieramy dopiero wieczorem, gdy od lasów i gór porządnie wieje chłodem.



Ostatnie chwile kolorowych rozbłysków na niebie.



W chatce pusto. Dosłownie. Jesteśmy tylko w trójke. W sumie nic dziwnego - jest kwiecień, a weekend właśnie się skończył. Ale nie ma również chatkowego (albo siedzi zabarykadowany w swoim pokoju i nie daje znaków życia). Chatkowym w owym czasie był Adam. Poznaliśmy się już wcześniej, bo byliśmy też w Łupkowie w listopadzie 2005. Teraz dzwoniliśmy do Adama kilka dni wcześniej. Bardzo się cieszył, że przyjeżdżamy, nawet mówił, że wymyślone przez kolegę imię dla chatkowego kota chyba wygra w konkursie. A tu pusto. Chata otwarta i ani Adama, ani kota. Rozkładamy się, rozpalamy świeczki. W piecu chyba nie paliliśmy.





Rano śladu Adama również nie zaobserwowano. A pogoda jest taka no... mocno niewyraźna...


Plan na dzisiejszy dzień zakładał iść w stronę słowackiej granicy, zobaczyć tunel, a potem zanocować w jednej z dwóch malutkich chatynek położonych na samej granicy. Sprawa jest tylko taka, że nie mamy dokładnej lokalizacji owych chatek, tylko mniej więcej rejon. I co najważniejsze - nie mamy pewności czy w takiej chatce zmieścimy się w trójkę z plecakami - one ponoć są bardzo małe. Normalnie nie stanowiłoby to problemu, ale w taką deszczową pogodę w razie wtopy trzeba by ciągnąć losy kto śpi w namiocie, a dziś nikt z nas nie ma na to ochoty. Postanawiamy więc zostać w Łupkowie na jeszcze jedną noc, a chatki obczaić na lekko. No i jeszcze musimy odwiedzić sklep w celu uzupełnienia zapasów.

Ruszamy przez bobrowiska. Teraz taki widok jest dla mnie codziennością. Wtedy jeszcze mieszkałam w Bytomiu - nie wiedziałam co to Odra i starorzecza. Bajorka takowe więc przyjmowałam z ogromną fascynacją i zachwytem.





Nie tylko bobry niszczą drzewa... Są skuteczniejsze szkodniki lasu ;) Droga przez Zubeńsko.


Robotnicy leśni zawsze mają fajne pojazdy!


Dzień okazuje się bardziej deszczowy niż zakładaliśmy. Przed jedną z ulew chowamy się w knajpie w Smolniku, bo jakoś ostatecznie w tą stronę zawędrowaliśmy. Knajpa jest jednocześnie galerią sztuki lokalnych artystów. Ściany są pełne rzeźb, skór zwierząt, stosów porąbanego drewna, ogólnie atmosfera miejsca nie skłania do szybkiej ewakuacji w dalszą drogę. No i leje oczywiście, więc jak iść w deszczu? Trzeba przeczekać! Tak naprawdę bar jest dziś nieczynny, bo i tak nie ma zbyt dużo klientów. Udało się jednak do niej dostać, bo Grześ zagadał jakiegoś lokalsa, który znał właściciela, więc nas wpuszczono. Chyba nawet jakieś pierogi nam odgrzali.






W knajpie gadamy z jednym kolesiem, właśnie nie wiem czy to był właściciel przybytku czy ten miejscowy, który nas tu zaprowadził. Opowiadamy mu o planach spania w leśnej chatce, a on dostaje ataku śmiechu. Chatka jest ponoć przeznaczona do spania dla jednej osoby z plecakiem, dwie to już jest wyzwanie logistyczne, a o trzech to nie ma nawet mowy - chyba że piętrowo. Porzucamy więc plany poszukiwania tej chatynki - może innym razem.

Wracamy. Przez górkę. Widoki na Smolnik skąpany w wilgoci. Przez drogę nawet nam nie pada, ale powietrze i podłoże jest tak przesiane mokrą mgłą, że po chwili i tak wszystko jest mokre.




W Łupkowie wpada w oczy wymarzony pojazd, zaparkowany pod jednym z bloków. Ale byłoby super takowym przemierzać świat! I ile bagażu by weszło! :) Toperz jest bardziej sceptyczny: "no fajny, pod warunkiem, że akurat nie leje..."



No i akurat o wilku mowa! Zaczęło lać, więc chronimy się w Barze pod Sosną. Bardzo przyjemne miejsce, z widokiem na tory kolejowe, PGRy i antenę na drzewie! Antena jest po prostu rewelacyjna! :)





Jak byliśmy w Smolniku to udało się skontaktować z Adamem. Przepraszał, że go wczoraj nie było i pisał, że dziś oczywiście będzie. Prosił nas, abyśmy mu kupili w sklepie jakieś mięso.

Przychodzimy do chatki, no i po staremu... Chatka jest - Adama nie ma. Jego pokoik zamknięty. Pukamy, nikt nie odpowiada.




Rozkładamy się na stryszku. Mięso wieszamy pod sufitem na werandzie.


Rano bez zmian. Zostawiamy więc na stole kasę za noclegi i list. Szlag wie kto i kiedy ją znalazł. Potem słyszałam od różnych ludzi, że Adam miewał takie incydenty, że za dużo pił i tracił kontakt ze światem. Może właśnie na taki moment trafiliśmy.

Idziemy w stronę Woli Michowej. Przy drodze znajduję przepiękny pniak!


Chyba drwale go wywalili, uważając za nieprzydatny. Ja jestem nim zachwycona i chce go zabrać do domu. Waży on jednak ze 20 kg, więc nie ma opcji noszenia go w plecaku. Ukrywam go więc w zaroślach. Za kilka miesięcy przyjadę w te okolice z rodzicami, autem. To wtedy możemy go zabrać!

W Woli Michowej są różne atrakcje - gruzawiki robotników leśnych:



Pomniczek. Pewnie już go nie ma, znając korby, które potem nadeszły...


Jest też sklep, pod którym robimy sobie drugie śniadanie. Nawet stolik mamy!




Gdzieś nieopodal trwają prace polowe.


Tuptamy w stronę Maniowa.




Odpoczynek i wygrzewanie do słonka. Miło, ciepło, za wiatrem. Przy kapliczce, wśród pachnących sągów drzewa, z szemrzącym w oddali potoczkiem.







Cmentarz w Maniowie.


Naszym dzisiejszym celem jest chatka "Szczerbanówka" zwana również Maniów 11. Gdzieś mi się obiło o uszy, że ten kawałek terenu, który prawie stał się schroniskiem studenckim w latach 80-tych, kupili Jankes i Justyna. I im, w odróżnieniu od poprzedników, udało się tu skołować chatkę. Jankesa i Justynę poznałam kilka lat wcześniej, gdy jeszcze urzędowali w Łupkowie - i pozostały mi bardzo miłe wspomnienia :) Bardzo więc się cieszę, że możemy ich teraz odwiedzić i to w nowym, nieznanym miejscu!

Chatka jest niewielka, ale bardzo sympatyczna. Jankesa akurat nie ma - wyjechał do pracy. Jest Justyna i malutka Ola - ich córeczka.




Wieczorem na imprezę wpadł też Heniek. Heniek jest spod Zamościa, ale w Bieszczadach bywa często. Z opowieści najbardziej mi zapadła w pamięć ta o pierwszej zimie, którą gospodarze spędzili praktycznie w wiacie, no bo chatki jeszcze nie było. A teraz jest koniec kwietnia, jest chatka, a mi zimno jak szlag!




Na stanie są też trzy psy. Mały, który nie pamiętam jak się nazywał. Jest Bera - duże bydlę i bardzo łagodne. Ola ciągle na niej siedzi.



Jest też wściekły Tesco, do którego ponoć tylko Jankes nie boi się podchodzić. Olę to chyba by połknął na raz. Karmi się go na odległość. Ponoć nie raz pogryzł turystów. Całe szczęście jest dziś uwiązany i mam nadzieję, że to drzewo wytrzyma...



Jest tylko jeden problem. Tesco jest uwiązany blisko wychodka. A jak wiadomo ja do kibla chodzę często. Aby schwycić osobę idącą za potrzebą brakuje mu metra, góra półtora. Za kazdym wyjściem więc się nieco stresuję... A sam kibel jest bardzo uroczy!


Wieczorem zostajemy sami. Ja, toperz i Grześ. Śpimy na pięterku, gdzie się wchodzi po drabinie. W nocy się budzę. Ktoś potwornie chrapie. Nie da się spać! Toperz też się kręci: "buba śpisz?" No więc wychodzi, że skoro ja i toperz nie śpimy - to musi chrapać Grześ! Staramy się więc nieco Grzesiem potrząsnąć, kopnąć z lekka - no żeby się obudził. Może się przewróci na drugi bok i przestanie chrapać? Akcje takowe czasem pomagają, ale częściej nie... Mamy więc cieżką noc, i my, i tym bardziej Grześ ;) Rano się okazuje, że jakoś w środku nocy bezszelestnie wślizgnął się do chatki Heniek i zasnął na dole na kanapie...

Rano śniadanko.



Potem rzut oka na pszczelarskie roboty - i tuptamy dalej.




cdn