Na bieżąco szukając odpowiednio wyboistych dróg suniemy dalej ku swemu przeznaczeniu. Tu akurat okolice Sokolej Dąbrowy - kocie łby + maki! Piękny zestaw!
W Jarnatowie był plan zwiedzania opuszczonego pałacu. Niestety ma on już lokatorów i bardzo solidne, kompletne ogrodzenie. Pewnie aby lokatorzy się nie rozpierzchli!
Oglądamy pałac więc tylko z daleka.
Kabak szczęśliwy, bo to lokatorzy są dla niej główną atrakcją, a jakiś tam budynek zdecydowanie mniej.
Budynek np. nie je trawy z ręki. I nie beczy!
Polna droga wyprowadza w lasy i zarośla...
Za wsią jest jezioro zwane, jak się można domyślić, Jarnatowskim. I tu odkrywamy rewelacje! Domki na wodzie! Małe wiatki, użytkowane zapewne przez wędkarzy, umieszczone na palach! No i ulewa nikomu niestraszna, a ponoć podczas deszczu ryba lepiej bierze! Taka “baza oddycha” jak z Dniestrowska - tylko w wersji super mini! ;)
Domki widziane z daleka.
I z trochę bliżej...
Jeziorko trochę podeschło.
Chybotliwe pomosty prowadzą więc początkowo przez trzcinowe chaszcze i bagienka o silnym aromacie glonu i kruszejącej na słońcu ryby.
A dalej to już istne apartamenta! :) Schodki, tarasy, mieciutkie pufy!
Znajdujemy sobie fajne miejsce nad jeziorem - przy zwalonym pniu. Pogoda dziś jest bardzo zmienna. Raz wygląda, że zaraz przywali burza… i nawet troche popaduje...
A za chwilę grzejemy się w miłym słoneczku.
Na ognichu pieczemy karkówkę i… buty. Jakoś woda bunkrowa jest dużo trudniejsza do wysuszenia niż taka zwykła “naziemna” ;)
I tak sobie gawędzimy, że jednak Polska to piękny kraj... Że tutaj też można znaleźć klimatyczne miejsca i mimo zamkniętych granic na wschód - praktycznie tak samo spędzać wyjazd jak planowaliśmy... Jak w zły czas padają te słowa... I potem długie godziny huczą w głowie echem, pełnym złowrogiego chichotu....
Gdy kończymy dojadać mięsko zjawia się leśniczy z informacją, że nie możemy tu zostać. Oficjalne miejsce biwakowe jest po drugiej stronie jeziora i ostatecznie możemy się tam zatrzymać. Jacyś rowerzyści na nas donieśli. To nic, że tu są ślady po wielokrotnych ogniskach i wyraźnie widać, że miejscowi biwakują tu nie raz… To nic, że wyzbieraliśmy cały wór śmieci na tym miejscu (naprawdę mam ogromną ochotę je z powrotem wysypać tam gdzie były..) Właśnie w takich chwilach najbardziej nas szlag trafia, że nie jesteśmy teraz zgodnie z planem na Łotwie czy w Estonii - tylko w tym zakichanym, przeludnionym, policyjnym kraju pełnym skurwieli donosicieli. No cóż… Ognisko więc gasimy, cudze śmieci zabieramy, a w stronę kapusiów wysyłamy najgorsze pokłady energii jakie potrafimy. Mam nadzieje, że spotka ich coś bardzo złego. Karma wraca… Do leśnika nie mam pretensji - był miły, a taka jest jego praca, że musiał zareagować na zgłoszenie... Ale dobrze mówili starsi ludzie - nie ma nic gorszego jak ormowiec, który w ramach wolontariatu i dla podbudowania własnego ego lubi dokopać bliźniemu... A niestety teraz przyszły takie czasy, że bezinteresowne szuje wychylneły z podziemia i rosną jak grzyby po deszczu, puchnąc z dumy... Na szczęście był to jedyny taki przypadek na tym wyjeździe...
Drugi brzeg też jest w miarę miły. Tylko dużo mniej zaciszny. Tam byliśmy jakoś schowani za wiatrem. Tu duje jak szlag… Dobrze, że chociaż zdążyliśmy tam żarcie upiec.. Tu by strach ognisko palić nawet na piasku - że nam go zdmuchnie gdzieś w las… No i tu już dotarł wieczorny cień, z którego możemy patrzeć na słoneczny, zakazany brzeg…
Kręcimy się po pobliskich lasach, gdzie jeszcze można złapać ostatnie promienie wieczornego słońca…
I na szczęście spotykamy już tylko zwierzęta… Czasem chyba lepiej spotkać watahę wilków niż człowieka…
Plaża jest pełna klimatycznych starych pomostów, które mocno już nadgryzł ząb czasu.
Fajnie, że tu była ta "oficjalna plaża" i było się gdzie ewakuować...
Wieczór spędzamy na wietrznym pomoście (nieraz mocno trzymając czajnik z herbatą, żeby nam go nie zduło do wody)
Przygląda się nam znad lasu lśniąca kula..
A potem tworzą się cudne srebrzyste falki!
Ciekawe, że ryby najbardziej lubią skakać właśnie w tym pasie światła! Wszystkie właśnie tam przypływają, aby wyskoczyć z wody patrząc na księżyc. Z drugiej strony - gdybym była rybą to też bym pewnie tak robiła!
Są też szybkie (bo dość zimno) przekąpki słuchając dziwnych dźwięków z lasu. Coś robi “kłaaaaa”. I każdemu “kła” odpowiada jakby cieniutkie wycie…
A rano okazuje się, że wiatr nawiał niesamowite ilości piany! Skąd?? Jezioro wyglądało na bardzo czyste, nigdzie nie ma nad nim zabudowań ani pól uprawnych?
Nasz zapał na kąpiel więc nieco spada… Zwłaszcza, że wiatr nie ustał, ale za to jest dużo zimniejszy niż wczoraj...
cdn
czwartek, 30 lipca 2020
poniedziałek, 27 lipca 2020
"Ściana Zachodnia" cz.8 - MRU (2020)
Na MRU kręcilismy już trochę razy. Może kilkanaście? Może dwadzieścia kilka? Ciężko powiedzieć bo nie liczyłam (jakby ktoś był ciekaw relacji z tamtych wyjazdów to pisałam o nich tu: MRU od dołu, MRU od góry )
Ale ten tegoroczny czerwcowy wypad pod ziemię był dla nas z kilku przyczyn wyjątkowy.
Wszystkie poprzednie razy bywaliśmy tam zimą, ostatecznie późną jesienią lub wczesną wiosną. Wejście pod ziemię wiązało się więc z przyjemnym odczuciem ciepła, rozbieraniem z kurtek i odwijaniem zwojów szalików. Z mrozu wkraczało się w teren chłodny, ale o temperaturze zdatnej do biwakowania (ot jedyna moja szansa na zimowe noclegi w terenie ;) ) Teraz - weszliśmy z upału do paskudnej lodówki. Tak.. jak względne może być odczuwanie tych 8-10 stopni. Pozabieraliśmy po dwa swetry na głowę, ale okazało się, że trzeba było zabrać ich jeszcze więcej!
Zawsze dotychczas szliśmy na MRU z ekipą - i to zazwyczaj niemałą. Zupełnie inaczej postrzega się labirynt podziemnych korytarzy w zgiełku, wśród rozmów, śmiechu i kręcących się ludzi. Idąc w trzy osoby jest jakoś tak... inaczej? Inaczej smakuje ciemność i podziemne dźwięki… Poza tym zawsze szliśmy tam z kimś, kto znał te bunkry lepiej od nas. Zawsze ktoś nas prowadził do wejścia, a potem korytarzami na miejsce imprezy lub noclegu. Myśmy po prostu szli, ciesząc się rozmową, śpiewami, robieniem zdjęć lub urokiem pełnych nacieków ścian. Teraz całokształt wycieczki zależał wyłącznie od nas. Nie było na kogo zwalić odpowiedzialności znalezienia otwartego wejścia czy decyzji na podziemnym rozdrożu.
Poza tym - my już tam byliśmy, ale kabaczek nie… Dla niej to była pierwsza wyprawa tak głęboko pod ziemię, do tak przepastnych korytarzy i namacalnej ciemności. Ciekawie było więc spojrzeć na znane miejsce oczami niespełna pięciolatka, który w wielu momentach nieco inaczej patrzy na świat… Wiele kabaczych wątpliwości zostało tego dnia rozwianych, np. co się dzieje z Buką latem. Wiadomo, że Buka wyłazi zimą i wszystko mrozi. A tu już wiadomo - Buka latem schodzi do MRU i tam siedzi! :)
Były więc klimaty totalnie inne od poprzednich, tunele wypełniały nieznane wcześniej dźwięki, cienie i kształty - i jak można się domyślać - oczywiście się pogubiliśmy ;)
Czar podziemnych klatek schodowych…
Kabaczek: “Tu schodów jest więcej niż u babci w Bytomiu!”. No tak.. U babci to tylko 4 pietro ;)
Wszelakie pordzewiałe żelastwa cieszą oczy w podziemnych tunelach.
Rdzawe nacieki ścian przeglądają się w wodzie chlupoczącej pod butami.
Ta ściana się na nas patrzy! To dobrze czy źle? ;)
I ta też!
Skrzyżowania…
Wąskie przepusty...
Ooooo! To tu jesteśmy bezpieczni? Ufff.. “Koronawirus Zone Free” ;) Czy to znaczy, że tu nie trzeba nakładać maseczek, rękawiczek, pieluch i innych środków ochrony, zabezpieczających przed zbiorową histerią?
Nie ma to jak się pobujać w hamaku w lesie! tzn. kilkadziesiąt metrów pod korzeniami drzew tyż może być! :)
A tu żeśmy źle poleźli. Skręciliśmy w korytarz za wcześnie.. I zrobiła się wielka woda… Ale skoro TAM jest wyjście to poszliśmy... dwie osoby po kolana w wodzie...
...a jedna pod pachą…
Ale TAM wyjścia nie było… ;)
Tak długo zabawiliśmy robiąc zdjęcia, hamakując, ciesząc się naciekami i wlekąc się ślimaczym tempem - że zawędrowaliśmy bliżej niż się nam wydawało ;)
Trzeba było więc zawyć ze złości na własna głupote i cofnąć się… zaś przez lodowatą wodę - i potuptać już tam gdzie trzeba, tylko że w mokrych butach, które przy każdym kroku robią pffff…
A tu już naziemne okolice, gdzie dociera słońce i beton najeżony zbrojeniami miesza się ze spętlonym chaszczem czerwcowych zagajników.
Latem chyba jednak świat jest zbyt piękny i przyjazny, żeby siedzieć pod ziemią! W ciemność przepastnych korytarzy będziemy więc raczej wracać tylko w paskudne okresy roku!
cdn
Wszystkie poprzednie razy bywaliśmy tam zimą, ostatecznie późną jesienią lub wczesną wiosną. Wejście pod ziemię wiązało się więc z przyjemnym odczuciem ciepła, rozbieraniem z kurtek i odwijaniem zwojów szalików. Z mrozu wkraczało się w teren chłodny, ale o temperaturze zdatnej do biwakowania (ot jedyna moja szansa na zimowe noclegi w terenie ;) ) Teraz - weszliśmy z upału do paskudnej lodówki. Tak.. jak względne może być odczuwanie tych 8-10 stopni. Pozabieraliśmy po dwa swetry na głowę, ale okazało się, że trzeba było zabrać ich jeszcze więcej!
Zawsze dotychczas szliśmy na MRU z ekipą - i to zazwyczaj niemałą. Zupełnie inaczej postrzega się labirynt podziemnych korytarzy w zgiełku, wśród rozmów, śmiechu i kręcących się ludzi. Idąc w trzy osoby jest jakoś tak... inaczej? Inaczej smakuje ciemność i podziemne dźwięki… Poza tym zawsze szliśmy tam z kimś, kto znał te bunkry lepiej od nas. Zawsze ktoś nas prowadził do wejścia, a potem korytarzami na miejsce imprezy lub noclegu. Myśmy po prostu szli, ciesząc się rozmową, śpiewami, robieniem zdjęć lub urokiem pełnych nacieków ścian. Teraz całokształt wycieczki zależał wyłącznie od nas. Nie było na kogo zwalić odpowiedzialności znalezienia otwartego wejścia czy decyzji na podziemnym rozdrożu.
Poza tym - my już tam byliśmy, ale kabaczek nie… Dla niej to była pierwsza wyprawa tak głęboko pod ziemię, do tak przepastnych korytarzy i namacalnej ciemności. Ciekawie było więc spojrzeć na znane miejsce oczami niespełna pięciolatka, który w wielu momentach nieco inaczej patrzy na świat… Wiele kabaczych wątpliwości zostało tego dnia rozwianych, np. co się dzieje z Buką latem. Wiadomo, że Buka wyłazi zimą i wszystko mrozi. A tu już wiadomo - Buka latem schodzi do MRU i tam siedzi! :)
Były więc klimaty totalnie inne od poprzednich, tunele wypełniały nieznane wcześniej dźwięki, cienie i kształty - i jak można się domyślać - oczywiście się pogubiliśmy ;)
Czar podziemnych klatek schodowych…
Kabaczek: “Tu schodów jest więcej niż u babci w Bytomiu!”. No tak.. U babci to tylko 4 pietro ;)
Wszelakie pordzewiałe żelastwa cieszą oczy w podziemnych tunelach.
Rdzawe nacieki ścian przeglądają się w wodzie chlupoczącej pod butami.
Ta ściana się na nas patrzy! To dobrze czy źle? ;)
I ta też!
Skrzyżowania…
Wąskie przepusty...
Ooooo! To tu jesteśmy bezpieczni? Ufff.. “Koronawirus Zone Free” ;) Czy to znaczy, że tu nie trzeba nakładać maseczek, rękawiczek, pieluch i innych środków ochrony, zabezpieczających przed zbiorową histerią?
Nie ma to jak się pobujać w hamaku w lesie! tzn. kilkadziesiąt metrów pod korzeniami drzew tyż może być! :)
A tu żeśmy źle poleźli. Skręciliśmy w korytarz za wcześnie.. I zrobiła się wielka woda… Ale skoro TAM jest wyjście to poszliśmy... dwie osoby po kolana w wodzie...
...a jedna pod pachą…
Ale TAM wyjścia nie było… ;)
Tak długo zabawiliśmy robiąc zdjęcia, hamakując, ciesząc się naciekami i wlekąc się ślimaczym tempem - że zawędrowaliśmy bliżej niż się nam wydawało ;)
Trzeba było więc zawyć ze złości na własna głupote i cofnąć się… zaś przez lodowatą wodę - i potuptać już tam gdzie trzeba, tylko że w mokrych butach, które przy każdym kroku robią pffff…
A tu już naziemne okolice, gdzie dociera słońce i beton najeżony zbrojeniami miesza się ze spętlonym chaszczem czerwcowych zagajników.
Latem chyba jednak świat jest zbyt piękny i przyjazny, żeby siedzieć pod ziemią! W ciemność przepastnych korytarzy będziemy więc raczej wracać tylko w paskudne okresy roku!
cdn