bubabar

czwartek, 21 maja 2015

Bałkańska majówka cz.3 (HR)- Tunele,radary i wyludnione wsie (2015)

Kierujemy sie w strone granicy z Bosnią. Gory wokol staja sie wyzsze i gesciej porosniete kozuchem krzaczorow. Gdzieniegdzie blyskaja nawet szczyty pokryte sniegiem.



Nas dzis interesuje jedna gora. Taka ktora wyglada jak wszystkie inne wokolo ale rozni sie tym ze jest cala wydlubana w srodku. Miescila sie tam baza lotnicza bedaca najwiekszym podziemnym lotniskiem bylej Jugoslawii i jedna z wiekszych takowych w Europie. Podziemne tunele maja kolo 3.5 km dlugosci. Jej budowa zostala rozpoczeta zaraz po II wojnie swiatowej i glownym celem byla odpornosc nawet na ataki bomb atomowych pokroju tych co spadly na Japonie. Byly tu podziemne zrodla wody, agregaty, budynki mieszkalne dla zalogi. Za czasow Jugoslawii miescil sie tu jeden z najwiekszych poligonow tego kraju. 1991 rok okazal sie pierwszym prawdziwym sprawdzianem dla tego miejsca- juz nie dla zabawy czy cwiczen. Biorac pod uwage jego umiejscowienie w dosc strategicznym i spornym terenie kilkakrotnie przechodzil w rozne rece. Jugoslawianska Armia Ludowa pierwsza zniszczyla pasy startowe aby uniemozliwic korzystanie z nich przeciwstawnym silom. Ostatecznie baza zakonczyla swoja militarna dzialalnosc juz rok pozniej- gdy zostala celowo wysadzona w powietrze aby nie sluzyla ewentualnym wrogom w razie zmiany frontu i aby nie nadawala sie juz do remontu ani odbudowy. Huk eksplozji bylo slychac ponoc az w Bihaciu, a dym z podziemnych otworow unosil sie jeszcze pol roku… Baza miala wytrzymac uderzenie poteznej bomby atomowej, cztery wejscia byly chronione 100 tonowymi cisnieniowymi drzwiami. Jej architekci i budowniczy zapewne obawiali sie ataku z zewnatrz i przez tym ją zabezpieczali. Nie liczyli sie chyba z widmem wojny domowej i zniszczeniem bazy od srodka... Wiele ton materialow wybuchowych moze i odebralo bazie szanse na przyszlosc w dziedzinach militarnych ale nie zdolalo calkowicie zawalic ogromnych tuneli. Nadal mozna wejsc od chorwackiej strony, przejsc pod gora i wyjsc sobie w Bosni. Nadal mozna poczuc wielkosc hangarow na samoloty, powbijac wzrok w ciemnosc w ktorej ogromie rozprasza sie kazda latarka, a kluczac miedzy powykrecanymi kawalkami zlomu odnalezc pamiatki z dawnych lat. Chodzac po okolicznych lasach i łąkach warto trzymac sie asfaltowych i betonowych drog- teren wokol posiada ponoc bardzo wysoki czynnik zaminowania.

Wlazimy jednym z wejsc ktore jest tak dobrze zamaskowane zielonoscia ze z daleka wogole go nie widac.. Tylko pas startowy nagle tak dziwnie sie konczy..


Czesc korytarzy jest tak przepastna ze zrobienie zdjecia z blyskiem czy nawet ze statywu oswietlajac latarka niz nie daje.. Na zdjeciach jakos wogole nie udaje sie ujac tej przestrzeni.



Od wielkich korytarzo- hal odchodza mniejsze tuneliki i komory w roznym stopniu zniszczenia. Niektore troche zawalone, inne juz troche zawlaszczone przez i tu wkraczajaca nature. Pojawila sie woda, jakies korzonki, nacieki mineralow. Za iles lat pewnie upodobnia sie totalnie do naturalnych jaskin..








W niektorych zaulkach mozna znalezc jeszcze stare poplesniale dokumenty, plakaty, odezwy i pieczatki- pamiatki z czasow swietnosci bazy



Znajdujemy tez przedmiot bedacy czyms pomiedzy sankami a narzedziem tortur!

Kompleks jest zamieszkaly. Nietoperzaki czuja sie tu jak w domu, wisza łbami do dolu i caly swiat maja gdzies..

Niektore wisza chyba tak dlugo i odpoczywaja tak zapamietale ze pokryly sie gruba warstwa rdzy i na zawsze wtoplily w metalowy szkielet betonowych korytarzy ;)

Wszelakiego zelastwa nie brakuje- od drobnicy pokroju wszelakich pokretel, przez scienne zbrojenia, porozrywane zbiorniki paliwowe po zaparkowane auto! (to ostatnie to chyba przestroga m.in. dla mnie, bo wchodzac marzylo mi sie tu wjechac skodusia ;) )






Jest tez jedno pomieszczenie, dwupoziomowe w ktorym gwiazdziscie schodza sie tunele. Ilosc zgromadzonej tu maszynerii, kabli, okienek, wskazuje ze chyba pelnilo niegdys jakas istotna role.



Komus nie dopisalo tu szczescie...

Kawalek od podziemnej bazy stoja sobie na poboczu dwa samoloty. Mozna do nich wlezc i nacieszyc do woli kabina pilota! Mimo zapamietalego krecania wszystkimi mozliwymi korbami, przyskami, pedalami i dzwigniami - nie chcial odleciec..



Kolo samolotow gotujemy sobie obiad. Droga obok przejezdza policja, gapia sie ze malo nie wypadna z okien ale nic nie zagaduja. Na machanie odpowiadaja takim samym gestem. Daja po gazie i odjezdzaja w strone tuneli. Pewnie jak zobaczyli polskie blachy to nauczeni doswiadczeniem zaraz pomysleli ze pod ziemia siedzi przynajmniej 50 bunkrowcow i trzeba im zlozyc wizyte. Smiejemy sie, ze zapewne beda rozczarowani jak zobacza ze tunele sa puste i nikogo tam nie ma. Albo cala ekipa zdazyla juz dac drapaka do Bosni przez… no wlasnie.. Jakos zwrot “zielona granica” wogole nie pasuje do pokonywania takowej podziemnym korytarzem! Przez “czarna granice”? :))) Z Zeljavy wracamy nad morze. Aby nie powtarzac trasy jedziemy tym razem na Karlobag. W wiosce Bunic zatrzymujemy sie pod opuszczonym kosciolem, ktory nosi slady remontu


Wogole cala miejscowosc robi wrazenie niezamieszkanej, a przynajmniej nie na stale. W domach mieszkaja tylko bele siana.




Dalej droga wije sie gorami, zarowno lesistymi jak i pelnymi skal.





Z serpentyn nad Karlobagiem rozciaga sie cudny widok na morze pelne wysp. Slonce juz nabiera wieczornych kolorow wiec powoli zaczynamy sie rozgladac za noclegiem. Fajnie by miec taki widok z namiotu ale nigdzie nie znajdujemy odpowiednio duzej przydroznej zatoczki. Bo kit z widokami jak moze ci wjechac w namiot rozpedzony tir co nie wyrobil zakretu... Nad glowami lataja nam paralotniarze.







Mijamy wiec Karlobag i suniemy dalej na poludnie. Wybrzeze jest strasznie zagospodarowane, domy, hotele, pensjonaty, autocampy albo urwiska… Parkingi plytkie i odsloniete, nadajace sie aby cyknac fotke morza i jechac dalej. Malo zaciszne nawet na kibelek, nie mowiac juz o spokojnym noclegu. Mamy juz wizje jechania cala noc i dotarcia po dwoch dniach do Dubrownika bez mozliwosci biwaku. Z nostalgia wspominamy sobie ciche i puste łotewskie wybrzeza Bałtyku. Tylko wydmy i piach.. ech.. zachcialo sie nam poludnia i cieplych morz… Niedaleko wioski Kozjaca udaje sie wypatrzec odbijajaca w bok droge, oddzielona od glownej szosy skalami. Przydrozny teren pelni roznorakie funkcje- jest jakis stary pomnik, ktorego stan zachowania swiadczy ze idea jego zbudowania juz nie jest zbytnio czczona przez miejscowych.


Jest tez smietnik lokalsow, acz taki nieinwazyjny tzn opony, stare materace, garnki, deski. Nic sie nie rozklada, nie smierdzi, robactwo sie nie pasie. Rosna cyprysy, pachnie macierzanka. Hurra! Mamy gdzie spac! Nawet morze stad widac acz w zapadajacym zmierzchu nie ryzykujemy zejscia coby nie poleciec na pysk z jakiejs skarpy.





Wieczorem zajezdza do nas autem miejscowy. Jego mina swiadczy o tym ze sie nas tu zupelnie nie spodziewal i raczej pragnal samotnosci. Nie wiemy po co przyjechal- acz powstaja podejrzenia ze pewnie ma opony na zbyciu w bagazniku a przy obcych sie jednak odrobine wstydzi z nimi rozstawac w trybie przyspieszonym. Zagaduje nas skad jestesmy, jak sie nam podoba Chorwacja… i pyta czy ktos z nas moze mowi po niemiecku.. Niestety takowego wsrod nas brak.. Zegnamy sie wiec milo i koles odjezdza.. A byc moze jakby sie akurat dzis znalazl w ekipie jakis niemiecko gadajacy to bysmy wlasnie teraz poznawali miejscowe historie i anegdotki siedzac nad szklankami pelnymi domowej rakiji… To jest wlasnie problem z tymi Bałkanami.. Wszyscy mowia- dogadasz sie. Jasne ze sie dogadasz! Po angielsku, po polsko-miejscowemu, na migi. Kupisz co chcesz w sklepie i knajpie, zatankujesz auto, zamowisz hotel, zapytasz o droge.. Ale zeby pogadac na spokojnie o zyciu, o specyfice miejscowych obyczajow, o polityce, o wojnie- to juz niestety dupa… Wieczorem wyjemy do gitary, odplombowujemy 10 litrowy buklak wina, pozeramy lokalne miesa. Niebo nad nami pogodne. I tylko cykad brakuje nam do pelnego szczescia…



Rano udaje sie jednak znalezc dogodne zejscie do morza!



Kapiemy sie! Woda jest lodowata, cos jak gorski strumien, ale jest na tyle goraco ze ochloda jest calkiem przyjemmna. Poza tym jakos ciezko by oprzec sie pokusie blekitu przejrzystej tafli, bialym poszarpanym skalkom, kamuszkom, muszelkom i jezowcom na dnie! W takich chwilach czlowiek nie mysli, nie analizuje zbyt dlugo czy sie przeziebi czy nie- po prostu plum!

Zdaje sobie sprawe ze nasza trasa przypomina jakis zwariowany zygzak ale znow odbijamy w gory ;) Na obrzezach miasteczka Obrovac zatrzymujemy sie przy jakis postindustrialnych ruinach. Nawet lektura pałętajacych sie tu i owdzie dokumentow nie pozwala nam rozszyfrowac co tu dokladnie produkowano lub przetwarzano- chyba cos zwiazane z kruszywem



Chodzac w niektorych miejscach starych budynkow mam wrazenie ze zaczyna mi sie krecic w glowie, ze wszystko wokol plywa i faluje przed oczami, zadne linie nie sa proste, wszystko jest jakies nieregularne i wirujace. Nie wiem czy udalo sie oddac ten efekt na zdjeciu...

Samo miasto Obrovac jest milo polozone wsrod gor nad rzecznym kanalem. Zwraca uwage gorujaca nad zabudowa twierdza i szosa na nasypie ze mozna ludziom wjechac od razu w okna pierwszych pieter.





Dalej zapuszczamy sie w tereny coraz bardziej dzikie, tzn raczej zdziczale. Za wioska Kastel Żegarski konczy sie asfalt i wjezdzamy na szutrowki obrosle bujna roslinnoscia, ktora z rowna łapczywoscia zarasta resztki dawnych gospodarstw co tabliczki “uwaga miny”.



Takie skrzyzowania to ja rozumiem! Brak znakow sugeruje ze sa to drogi rownorzedne


Mijamy wyludnione wsie: Vujanici, Biovicino Selo oraz wiele innych przysiolkow ktorych polozenie nie zgadza sie z mapa a nie sa opatrzone tabliczkami z nazwa. Sporo domow nosi slady ostrzalu, wypalenia, niektore sa po prostu opuszczone, inne jakby niedokonczone z zaprzestana budowa. Sporo z nich jest w calosci, pod dachem, widac sa zaopiekowane przez kogos i pod czyms nadzorem- ale nie zamieszkane.. Okna zatkane dyktami, kratami, okiennicami. Niby dosc gesta zabudowa, ale jakby sie chcialo poprosic o wode albo o cos spytac to bylby problem...







Tak dojezdzamy do miasteczka Kistanje. Tu tez stoi wiele ruin i przy glownych ulicach. Na niektorych mozna wypatrezc stare napisy


Zatrzymujemy sie tu na kawe i zakupy.


Co ciekawe, mimo czesciowego wyludnienia, dzialaja tu chyba ze 4 knajpy. Przy stolikach pelno ludzi- i to raczej miejscowych, nie turystow. Spore grupy mocno halasujacych facetow nad piwem, mlodziez podpijajaca cos ukradkiem, mlode matki z wozeczkami plotkujace przy kawie, starsi ludzie zjadajacy jakies pizzopodobne placki. Wiekszosc stolikow zajeta. W knajpach oprocz napojow jest tez cieple jedzenie. Jakim cudem w takim miejscu utrzymuje sie tyle knajp? U nas w mniejszych miejscowosciach czesto jest jedna a i tak padnie. Nizsze ceny z mniejszym przebiciem? bogatsi ludzie? mniej chamskie normy sanepidu do spelnienia? inne zwyczaje co do sposobu spedzania czasu popoludniami? Fakt nie widzialam nikogo w Kistanje zeby kosil majowy trawnik na trzy milimetry albo remontowal niezniszczony dom.. Z knajpki mamy okazje podziwiac wyczyny koz alpinistek ktore zrecznie kicaja po osypujacym sie murku, wspinaja na pnie drzew i parapety- wszystko w celu skubniecia soczystych zielonych lisci.




Przy malym placyku stoi tez kosciol, a moze cerkiew. W jej ogrodku - plac zabaw! Zarowno taki dla dzieci (hustawki, drabinki) jak i dla doroslych (stolik z butelkami po piwie i popielniczka). W Armenii by mnie to nie dziwilo- tam sprawa wiadoma- najpierw poklonic sie Bogu, zapalic swieczke za zywych i zmarlych a potem z kumplami na impreze. Ale tutaj?


Zegnamy Kistanje, miasteczko ktore zrobilo na nas wrazenie dziwne, niejednolite, jakies takie sprzeczne.. Na jego rogatkach dowiadujemy sie kolejnej rzeczy- ze Chorwaci dziela niebezpieczenstwa na drodze ze wzgledu na gatunek lesnej zwierzyny. Taki klasyczny, z sarna tez posiadaja. Na sporej czesci takich znakow widac ze sie wprawiaja poczatkujacy mysliwi.

Przecinamy dzis wawoz Krka, w ktorym leza ladne jeziorka objete parkiem narodowym. Ogladamy je jednak tylko z gory. Rezygnujemy z dokladniejszego zwiedzania- pewnie bedzie tam tlum i tylko dojenie kasy. Jak potem sie okazuje bylismy w bledzie- reszta naszej dzielnej ekipy byla tam, nie ulegla komercji i wrazenia zachowali jak najbardziej pozytywne!



A tymczasem jedziemy w strone gory Promina, wznoszacej sie nad Kninem i Drnis. Z daleka wyglada mocno skaliscie. Wejsc to tam moze sie i da- ale wjechac skodusia?

Asfalt konczy sie dosyc szybko, a rudy kamulcowaty szuter sugeruje jedno z dwojga- albo kłopoty albo fajna przygode!



Dzielny grzesiowy Żuczek rączo mknie do przodu a my staramy sie nic sobie od spodu nie urwac. Tzn toperz skupia sie na tym nieurywaniu a ja wisze za oknem z aparatem cieszac sie wiatrem rozwiewajacym wlosy, chlodnym gorskim powietrzem i widokami, ktore z zakretu na zakret sa coraz lepsze!




Droga konczy sie przy radarze tzn przegradza ją szlaban i zasieki, jak najbardziej do sforsowania dla pieszego turysty. Wyjaca wszystkimi wentylatorami skodusia zatem zostaje na poboczu i dostaje kamyk pod kołko (cobysmy nie musieli jej łapac na wybrzezu).

Spora czesc radaru jak najbardziej dziala, konstrukcje sa zadbane, odnowione, donosnym burczeniem sygnalizujac ze wykonuja jakas prace.


Jest tez czesc zabudowan nadziemno-podziemnych ktora dla odmiany zostala porzucona z przyczyn niewiadomych. Sa wiec rozlazace sie w rozne strony tunele, drzwi bardzo pancerne i rozne panele sterowania swiatem, niestety na tyle popsute ze nie mozna juz ich uzyc.









Po zwiedzaniu budynkow dlugo jeszcze biegamy po calej gorce, cieszac sie widokami, rozwazajac z mapa gdzie jest jakie miasto, liczac wyspy na morzu ktore zamyka poludniowy horyzont czy tez snujac analizy pogody na najblizsze dni za pomoca obserwacji chmur..









Zjezdzamy wiec z gory i przez Drnis zapychamy znowu nad morze! trzeba by poszukac jakiegos dogodnego hotelu!!!




W terenach miedzy Kninem a Drnis zaczynam sie krecic niespokojnie i probowac wypatrzec z okna pewne miejsce. To chyba tu? jest taki murek… Albo nie, raczej tam! pod cyprysem! a moze jeszzce dalej, tam gdzie skreca w prawo szutrowa droga i tworzy maly placyk? chyba tez nie… chyba juz minelismy i jestesmy gdzies dalej.. Gdzies wlasnie tymi terenami jechalam z mama w 2007 roku wraz z pttkowska wycieczka z Rzeszowa. Trasa wiodla po glowny kurortach, zabytkach i atrakcjach Chorwacji, wiec tu , pod Kninem wogole nie powinnismy sie znalezc. Ale kierowca cos pobladzil, byl jakis objazd, jakies zle oznaczone skrzyzowanie i ku rozpaczy prawie calej wycieczki wyplulo nas tu, wsrod łak pelnych sladow dawnych wsi. Pamietam ze czesc uczestnikow rozpoczela lamenty ze jest juz prawie wieczor, my w czarnej d.., a wogole to dzis jest niedziela a my nie bylismy w kosciele, a oni pytali w pttku i mieli obiecana msze co niedziele. Pamietam ze przewodnik cos zawile sie tlumaczyl, kierowca dociskal gaz do dechy, a dwoch starszych panow z naszej wycieczki poszlo na przod autokaru i zaczelo cos opowiadac organizatorom na ucho. I wlasnie wtedy zjechalismy w ta boczna droge, w ta zatoczke z malym placykiem wokol ktorego bylo pelno starych murkow, ruin, wygrzanych kamieni. Cykady darly sie wnieboglosy, a chrzęst pod butami zeschnietych ziol ulatnial zapach macierzanki, tymianku i rozmarynu. Zdezorientowanej wycieczce, wysadzonej w tak niezwyklych okolicznosciach przewodniczka zakomunikowala ze tych oto dwoch naszych kolegow jest ksiezmi po cywilu i wlasnie zobowiazali sie odprawic msze polowa dla wszystkich zblakanych owieczek pragnacych dopelnic w niedziele tego obrzadku i obowiazku. Poprzebierali sie wiec w swoje habity, powyjmowali odpowiednie akcesoria a na murku gdzie pewnie przed kilkunastu laty siedzial z karabinem jakis Chorwat albo inny Serb, zaaranzowali ołtarz. Bylo wszystko co na mszy byc powinno, byly choralne spiewy przy akompaniamencie cykad, swierszczy i wiatru szumiacego w krzaczorach. Nie bylo nudnego przydlugiego kazania, nie bylo moralizowania i obrazania ludzi o innych pogladach na zycie, nie bylo organisty ktory w kosciele realizuje swoje niespelnione marzenia o zostaniu gwiazda piosenki operowej.. Byla to najpiekniejsza msza w jakiej mialam okazje w zyciu uczestniczyc. Co ciekawe- te osoby ktore najbardziej darly ryja ze one “musza w niedziele do kosciola bo inaczej to grzech i umra potepieni”- wlasnie oni byli najbardziej niezadowoleni z ciekawego rozwiazania problemu, wlasnie oni stali z najbardziej skrzywionymi gebami fukajac ze piach z opuszczonej wsi ubrudzil im buty.. A cala historia byla najlepszym przykladem ze nic nie jest czarno-biale i na komercyjnych wycieczkach zorganizowanych rowniez mozna trafic wmagiczne miejsce owiane niezapomnianym klimatem!



Wlasnie to miejsce chcialam pokazac dzis ekipie.. Niestety sie nie udalo... Tylko czy ono dzis byloby takie samo? cdn

1 komentarz: